„Weź udział w misji ratowania świata – najbardziej ekscytującej przygodzie naszej szóstki! Tym razem ja – Max, Kieł, Iggy, Gazownik, Kuks i Angela wybieramy się w podróż do jednego z najbardziej nieprzyjaznych miejsc świata – na lodowaty Biegun Południowy – pustkowie Antarktyki. Groteskowy Uber-Dyrektor postanowił sprzedać nas temu, kto zaproponuje najwyższą cenę za nasze głowy. Tymczasem my wyruszamy na specjalną, zleconą nam przez rząd misję, a w pościg za nami wyrywa armia bezlitosnych żołnierzy – mutantów. Niestety okazuje się, że w bezwzględnym, mroźnym klimacie nawet ci, którzy mają skrzydła, nie mogą uciec przed najgorszymi koszmarami…”
No, nieładnie tak zaczynać recenzję od czwartej części, co nie? Chociaż okładka i tytuł przedstawiają zwieńczenie serii, to postanowiłam zawrzeć w tej recenzji całość „Maximum Ride”. Pomyślałam, że to będzie trudne ze względu na samą historię wydawania książek i za dużo się nie pomyliłam.
Jednak mam nadzieję, że nie będzie tak źle.
Kiedy chodziłam do trzeciej klasy gimnazjum w moje ręce trafiła książka Maximum Ride: Eksperyment „Anioł”. Zabrałam się za czytanie i tego samego dnia je zakończyłam. Następnego dnia pobiegłam do księgarni i kupiłam drugą część (Maximum Ride: Żegnaj szkoło, na zawsze), a trzecią (Maximum Ride: Ratowanie świata i inne sporty ekstremalne) pożyczyłam od koleżanki. Obie przeczytałam w jeden dzień. Niestety nic się nie wyjaśniło – przeciwnie – pojawiło się jeszcze więcej pytań. Zajrzałam więc do wielkich ksiąg Internetu ( ;) ) i sprawdziłam co jest grane. Dowiedziałam się, że „polska trylogia” Maximum Ride w rzeczywistości jest serią czterech części. Za granicą już dawno wydano ostatnią część, więc na nią czekałam… i się nie doczekałam. Po roku oczekiwań napisałam maila do wydawnictwa Hachette z pytaniem, czy ostatnia część serii zostanie wydana. I jaką dostałam odpowiedź? – Nie, nie zostanie wydana, bo seria źle się sprzedawała i zabrakło na nią środków. Chwila moment… SERIA ŹLE SIĘ SPRZEDAWAŁA? To skąd setki wnerwionych fanów piszących maile? Oczywiście dopiero później dowiedziałam się, że były ich setki. Ludzie, nauczcie się wierzyć i walczyć o swoje. Dzięki fanom serii wydawnictwo postanowiło ostatecznie wydać czwartą część, albo raczej – wszystkie cztery ponownie. I tu się dopiero zaczęły przysłowiowe jajca.
„Maximum Ride IV” wyszło w 2013 roku, czyli po prawie pięciu latach od pojawienia się w Polsce trzeciej części. Żeby było śmieszniej, okładka magicznym sposobem zmieniła się w wytwór produkcyjny XXI wieku, odrzucając budzące wyobraźnię, piękne okładki z lat 2008-2009. (W następnym poście pokażę Wam jak się pozmieniały te okładki). No więc załóżmy, że przykładowego posiadacza pierwszych części już trafił szlag, bo nawet grzbiet się różni, nie wspominając o miejscach, w których znajdują się napisy. Kiedy postawiłam czwartą część na swojej półce musiałam odejść trzy kroki do tyłu i policzyć do dziesięciu robiąc głębokie wdechy. Ta książka jest niższa w długości i dłuższa w szerokości. Więc cudownie odstaje od oryginalnych wydań. Ech…No i jak można przeoczyć tak ważną sprawę jak wpis na pierwszej stronie? „OSTRZEŻENIE – Jeśli odważysz się to przeczytać, weźmiesz udział w Eksperymencie. Wiem, że brzmi to trochę tajemniczo, ale na razie mogę powiedzieć tylko tyle. Max”.
W nowych wydaniach tego nie znajdziecie.
Dobra. Koniec narzekania. Pora przejść do plusów, których mimo wszystko jest więcej. Po pierwsze – co chyba najważniejsze – ostatnia część została przetłumaczona przez tę samą osobę, która tłumaczyła wszystkie poprzednie, dzięki czemu styl ani trochę się nie zmienił (dzięki Bogu!). Po drugie – musicie się przygotować na ostry zastrzyk energii. „Maximum Ride” silnie uzależnia. I nie mówcie potem, że nie ostrzegałam. Po czwarte – nie dajcie się zwieść opisom z tyłu okładek, bo ani trochę nie oddają klimatu tej historii. Po piąte – nic się nie zmieniło pod względem bohaterów, fabuły, tempa akcji i humoru.
Straszliwie się bałam, że po tylu latach odstępu nie będę już nic pamiętać. Zaczęłam czytać i… co to miało w ogóle być?! Już się przeraziłam – no to koniec. Nie pamiętam tego, musiałabym przeczytać wszystko jeszcze raz. Dobrze, że to była tylko zmyłka. Książka (co nie zdarzało się wcześniej) rozpoczęła się retrospekcją. Już przy trzecim rozdziale (strona 13) byłam w swoim świecie. Więc jeśli znacie te książki i obawiacie się przerwy, nie musicie się martwić. Wspomnienia wybuchają przed oczami w ekspresowym tempie.
No i nareszcie mogę przejść do fabuły :)
Maximum (w skrócie Max), Kieł, Iggy, Gazownik, Kuks i Angela to grupa dzieci – mutantów. Najstarsi – Max i Kieł – mają po 14 lat. Chyba. Nikt nie wie dokładnie w jakim jest wieku. Najmłodsza Angela ma 6 lat. Wszyscy urodzili się w normalnych rodzinach z trochę nienormalnym systemem moralnym. Część została od razu oddana do laboratorium, część porwana. Nikt nie pamiętał swoich rodzin. W budynku nazwanym Szkołą przeprowadzano na dzieciach brutalne eksperymenty, które zwykle kończyły się śmiercią. Tak oto naszej szóstce wszczepiono ptasie geny. Bohaterowie tych książek są w 98 % ludźmi i w 2 % ptakami. To znaczy, że mają skrzydła. Na umiejętności latania oczywiście się nie kończy, bo dzieciaki cały czas mutują w niezrozumiały dla siebie sposób i stopniowo zdobywają nowe umiejętności, które uczą się kontrolować. 2 % to mało, ale z drugiej strony wystarczyło, by przebudować cały system człowieka. W przeciwieństwie do nas, Max i stado (bo tak się zwykli nazywać) muszą zjadać od 4 do 5 tysięcy kalorii dziennie. Mimo, że są wysocy i ważą bardzo mało, nie widać tego po nich, bo ich wewnętrzna budowa wygląda jak u ptaków. Przykładowo osoba mierząca 170 cm i ważąca 40 kg w ich przypadku nie wygląda jak anorektyk. Oczywiście czytelnik nie siedzi cały czas w Szkole. Stado ucieka z laboratorium i od tego czasu cały czas musi być w ruchu. Szkoda, że zwyczajni ludzie nie mają pojęcia o eksperymentach i traktują mutantów jak wybryki natury. Innymi słowy – chcą ich zabić. Max i reszta mają szansę zostać w jednym miejscu na dwa dni. Potem szukają kolejnego schronienia. Czytelnik przemierza z nimi cały świat. A dzięki temu, że całość pisana jest w pierwszej osobie (jako dziennik Max), czuje się także jak członek stada.
Czytałam i co chwilę wybuchałam śmiechem. Ta seria ma to do siebie, że od razu poprawia humor. Stado mówi to, co myśli, bez większych ceregieli, a przewodniczka – Max – wyrzuca z siebie same cięte riposty, które wbijają dorosłych w fotele i ich dezorientują. Jeszcze coś – przeczytanie ostatniej części zajęło mi 2 godziny i 35 minut. Istna bomba akcji i emocji. Przygotujcie się na to – w jednej chwili wszystko zdaje się być dobrze, a już dwa zdania później jest inaczej. Nie ma miejsca ani czasu na nudę. Jak się zacznie trzeba skończyć. Te książki nie należą do grupy tych, w których nagle akcja się kończy na jakiś czas i powraca stanowczo za późno. W serii „Maximum Ride” po prostu się nie kończy.
Dlaczego nie napisałam recenzji każdej książki osobno? To proste – przy każdej musiałabym napisać to samo. Mało jest takich serii, w których poziom potrafi się utrzymać, a ta jedna do nich należy. Nie znalazłam wśród nich ani lepszej, ani gorszej części. Wszystkie utrzymują się na tym samym – świetnym – poziomie.
A w ramach post scriptum dopiszę jeszcze, że kilka lat temu świat obiegła wiadomość, według której seria książek Jamesa Pattersona miała zostać zekranizowana przez twórców X-menów. I co? Tak nagle wszystko ucichło? Na pewnej stronie filmowej, o której na pewno wszyscy wiedzą, przy tytule widnieje magiczne „2014”. Taaa… Tylko że ta data co chwilę się zmienia począwszy od 2009 roku. Mam nadzieję, że w końcu coś z tego wyjdzie, bo kto jak kto, ale twórcy X-menów na pewno podołają zadaniu.
Należę do osób, które wolą kiedy bohaterowie książek są w tym samym wieku co czytelnik. Jak wcześniej wspomniałam, stado jest w wieku 6 do 14 lat (przynajmniej tak im się wydaje). W tym przypadku mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że polecam serię każdemu, niezależnie od wieku.
A jeśli jeszcze nie czytaliście, piszcie opinie na temat recenzji.
Każdy głos jest mile widziany!
Nie jestem przekonana, czy bedę sięgać po książki z tej serii...
OdpowiedzUsuńTa seria nie jest raczej w moim guście pomimo, że tak zachęcasz raczej po nią nie sięgnę. Czekam za to na recenzję Miasta kości :)
OdpowiedzUsuńNie znam serii. Napisałas ciekawą recenzję, jednak nie jestem do książek/książki przekonana ;-)
OdpowiedzUsuńCiekawa sprawa, ale fajnie, że ostatecznie wydawnictwo wydało ostatnią część. Rozejrzę się za pierwszą częścią, zobaczymy czy mi się spodoba :)
OdpowiedzUsuńPamiętam, że kiedyś je chyba od Ciebie pożyczałam i nawet mi się podobały, ale już nic z nich nie pamiętam :(
OdpowiedzUsuńStare okładki o rzeczywiście o niebo lepsze. Nie czytałam tej serii, ale po Twojej recenzji zastanawiam się jak mogłam o niej nie słyszeć! Muszę poszukać pierwszej części w bibliotece, bo coś mi mówi że na pewno tam ją znajdę, może już nawet kiedyś ją widziałam :)
OdpowiedzUsuń