







Wykorzystywałam je na przetrawienie emocji wywołanych tak świetnymi pozycjami jak trylogia "Igrzysk śmierci" czy "Syreny", a czasami potrzebowałam po prostu odpoczynku, jak po "Charlie'm".
„Czy zdołałbyś przetrwać w dziczy, zdany na własne siły, gdyby wszyscy dookoła próbowali wykończyć cię za wszelką cenę?
Na ruinach dawnej Ameryki Północnej rozciąga się państwo Panem, z imponującym Kapitolem otoczonym przez dwanaście dystryktów. Okrutne władze stolicy zmuszają podległe sobie rejony do składania upiornej daniny. Raz w roku każdy dystrykt musi dostarczyć chłopca i dziewczynę między dwunastym a osiemnastym rokiem życia, by wzięli udział w Głodowych Igrzyskach, turnieju na śmierć i życie, transmitowanym na żywo przez telewizję.
Bohaterką, a jednocześnie narratorką książek jest szesnastoletnia Katniss Everdeen, która mieszka z matką i młodszą siostrą w jednym z najbiedniejszych dystryktów nowego państwa. Katniss po śmierci ojca jest głową rodziny – musi troszczyć się o młodszą siostrę i chorą matkę, a jest to prawdziwa walka o przetrwanie…
Uznana pisarka Suzanne Collins jest mistrzynią w konstruowaniu zaskakujących zwrotów akcji, doskonale łączy refleksję z przygodą i romansem w swojej nowej, świetnej powieści o przyszłości, która niepokojąco przypomina teraźniejszość.”
„Czy z iskry wybuchnie pożar? Czy się rozprzestrzeni? Jaka będzie zemsta Kapitolu?
Głodowe Igrzyska wbrew przewidywaniom wygrywa szesnastoletnia Katniss Everdeen. Wraz z nią po raz pierwszy w dziejach Kapitolu wygrywa je także drugi trybut – Peeta Mellark, z którym Katniss stanowiła na arenie parę. Po powrocie do Dwunastego Dystryktu sprawy się komplikują – postawa Katniss podczas igrzysk bardzo nie spodobała się władzom. Komplikuje się także jej życie osobiste – Katniss niełatwo się teraz rozeznać we własnych uczuciach. Polubiła Peetę, ale przecież jest jeszcze Gale – bliski przyjaciel i towarzysz wypraw do lasu na nielegalne polowania.
Tymczasem jednak Katniss i Peeta muszą wziąć udział w odbywającym się po każdych igrzyskach Tournee Zwycięzców i odwiedzić wszystkie dystrykty. Ta podróż uświadamia im, że są ludzie skłonni zbuntować się przeciwko okrucieństwom władzy.
W pierścieniu ognia to drugi po Igrzyskach śmierci tom trylogii, w którym Suzanne Collins opisuje losy Katniss Everdeen – dziewczyny, która nieoczekiwanie staje się symbolem i zarzewiem buntu.”
„Nazywam się Katniss Everdeen. Dlaczego nie zginęłam? Powinnam nie żyć.
Katniss Everdeen, dziewczyna, która igra z ogniem, przeżyła Ćwierćwiecze Poskromienia, ale jej dom został w odwecie zniszczony przez Kapitol. Teraz mieszka wraz z matką i siostrą w Trzynastce – legendarnym podziemnym dystrykcie, który wbrew kłamliwej propagandzie przetrwał, a co więcej, szykuje się do rozprawy z dyktatorską władzą.
Katniss, mimo początkowej niechęci, wykończona psychicznie i fizycznie ciężkimi przeżyciami na arenie, zgadza się zostać Kosogłosem – symbolem oporu przeciw kapitolińskiemu tyranowi. Zadanie to jednak nie będzie łatwe, bo dziewczynie przyjdzie się mierzyć nie tylko z żołnierzami znienawidzonego prezydenta Snowa, ale także z własnymi dylematami moralnymi. Czy podczas wojny jest miejsce na uczucia, takie jak miłość lub współczucie? Gdzie leży granica między własnym dobrem a poświęceniem się dla innych? Wreszcie – czy wojna może naprawdę usprawiedliwić nawet najbardziej okrutne postępowanie wobec ludzi?
Kosogłos to kontynuacja bestsellerowych Igrzysk śmierci oraz W pierścieniu ognia – znakomitych powieści Suzanne Collins o totalitarnym państwie Panem i jego mieszkańcach, którzy wzniecili bunt, by obalić rządy złowrogiego Kapitolu.”
Myślę, że nie ma osoby, która nie znałaby niesamowitych „Igrzysk śmierci”. Bo nawet jeśli ktoś nie czytał, to na pewno słyszał lub oglądał film. Nie trzeba zatem powtarzać jak wielki sukces odniosła autorka. Niesamowity jest tylko fakt, że to nie był debiut Suzanne Collins. Autorka wcześniej napisała książkę o podobnej tematyce, jednak skierowała ją głównie do dzieci, natomiast „Igrzyska śmierci” to trylogia określana mianem angielskiego young adults, czyli powieści dla młodzieży, która wkracza w dorosłość.
Każdy tom dzieli się na trzy części. W przypadku pierwszego – „w ofierze”, „igrzyska” i „zwycięzca”, drugiego – „iskra”, „poskromienie”, „wróg” i trzeciego – „popioły”, „atak” oraz „zabójczyni”. Całość jest pisana językiem, który przemawia do odbiorcy. Czyta się miło i szybko, żeby nie powiedzieć – coraz szybciej, bo jak już się zacznie którąś część, chce się jak najszybciej poznać dalszy ciąg. Napisy na okładkach nie kłamią – Suzanne Collins jest mistrzynią w konstruowaniu zaskakujących zwrotów akcji. Co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości.
Gdybym miała komuś coś doradzić, radziłabym zarezerwować sobie cztery dni w życiorysie, najlepiej pod rząd. Trylogię czyta się błyskawicznie. A dlaczego piszę, że cztery dni, nie trzy, zaraz do tego dojdę. Zacznę od tego, że autorka miała niesamowity pomysł. Książki zostały napisane w pierwszej osobie liczby pojedynczej, ale z niesamowitą łatwością można sobie wyobrazić drugie dno. Czyta się spostrzeżenia Katniss, uczestniczy w jej życiu i równocześnie dostrzega się to, czego nie ma w opisie – tę drugą stronę, która wszystkim kieruje. I to jak kieruje!
Weźmy takiego Snowa… Wszyscy darzą go nienawiścią, a przecież bardzo rzadko występuje w książce. Oczywiście – jest wszechobecny w tym co się dzieje, ale poza tym, we własnej osobie, pojawia się może cztery, może pięć razy… I co? Zawsze dystyngowany, z lekkim uśmiechem na twarzy, w garniturze, człowiek zakochany w różach, zwłaszcza tych białych. Na pozór niegroźny, wewnątrz skrywa bestię, której oddech cuchnie krwią, a gardło wypełniają wrzody. Aż dziw bierze, że taka kreatura postanowiła kochać twór tak delikatny i piękny jak róża. Odnoszę wrażenie, że to jedyna słabość Snowa. Jego postać jest tak wyraziście wykreowana, że pisząc te słowa prawie czuję się jak on. Słyszę w głowie jego głos, który magicznym sposobem wytworzył się podczas czytania powieści. Sztuką jest przedstawić bohatera do tego stopnia, by czytelnik mógł sobie wyobrazić jego wnętrze, charakter i najlepsze oraz najgorsze cechy, przy jednoczesnej nienawiści sięgającej szczytów. Snow jest odpychający, bo na zewnątrz zdaje się być bezbronnym człowiekiem, który pragnie spokoju i wyciszenia. Ludzie mieszkający w Kapitolu nie dostrzegają w nim wroga, czy kogoś, kto mógłby sprawiać problemy. Tymczasem wystarczy jedna wizyta w domu Katniss, parę gróźb i główna bohaterka nie potrafi wyrzucić go z myśli. Jest jak mara senna. Koszmar tak zadziwiająco prawdziwy, że po pewnym czasie samemu się nie wie czy to jawa, czy nadal sen. A Snow był prawdziwy. Wyszedł z książki i wdarł się do umysłu. Nie zadziwia mnie więc fakt, że mężczyzna, który grał go w adaptacji filmowej jeszcze przed rozpoczęciem nagrywania potrafił wcielić się w postać tak idealnie, że aż napisał trzystronicowy list, w którym wyrażał się już jako Snow, a nie zaledwie aktor mający go zagrać.
Ta trylogia to istna burza myśli. Z jednej strony kogoś się nienawidzi, za chwilę się go kocha, a w końcu samemu się nie wie co czuć. Przychodzi radość, smutek, żal i złość. Pełno tu rozczarowań i zaskoczeń. Dzieło sztuki – tak bym to nazwała. Zaskoczył mnie nawet sam pomysł na nazwanie państwa Panem. Wykorzystanie w tym celu sentencji panem et circenses było strzałem w dziesiątkę. Chleba i igrzysk – tak wołało pospólstwo starożytnego Rzymu. W ten sposób Snow utrzymywał Kapitol w ryzach. Panem dawało Kapitolowi istotne elementy potrzebne do życia, a mieszkańcy Kapitolu dostawali igrzysk. Trybuci byli gladiatorami, a wygrywał jedynie lew, czyli Snow. Przynajmniej do czasu buntu.
Po tym jak Peeta powiedział, że jest zakochany w Katniss, wiedziałam, że w końcu będzie musiał nastąpić punkt zwrotny i pojawi się nowa informacja. Nie spodziewałam się jednak, że chłopak posunie się do tego stopnia daleko. Wydawało mi się, że kłamstwo zwycięzcy z dwunastego dystryktu szybko wyjdzie na jaw ze względu na postawę Katniss. Tym bardziej byłam zaskoczona zachowaniem Finnicka – nowego bohatera trylogii, który na początku irytował swoją postawą, by następnie dać się polubić, aż w końcu dać upust łzom czytelnika. Arena w drugiej części to był majstersztyk. Nigdy nie wpadłabym na taki pomysł podziału i pułapek, które czekały na skazańców. Czytałam i miałam coraz większe dreszcze. Gęsia skóra nie raz dawała o sobie znać. Wcześniej zastanawiałam się tylko kogo będą szkolić Katniss i Peeta jako mentorzy. Później nie miało to znaczenia. Chciałam tylko wiedzieć jak to wszystko się dalej potoczy. A zamiast widzieć jak się wszystko toczy, zobaczyłam jak się stoczyło.
I znienawidziłam Haymitcha.
Haymitch. Jedyny bohater, co do którego od samego początku miałam mieszane uczucia. Jasne, że osoba, która przeżyła Głodowe Igrzyska nie może być chodzącym po świecie promykiem miłości, radości i szacunku, zamieniającym w złoto wszystko, czego dotknie. Alkoholik, który mieszka w ruderze, bo nie potrzebuje dla siebie innych warunków. Sypia z nożem, a budzi go jedynie dzban zimnej wody wylanej na twarz. Jego opryskliwość mnie drażniła. Z drugiej strony to, w jaki sposób zwracał się do Katniss i w jaki Katniss rozmawiała z mentorem, idealnie do siebie pasowało. Dopiero w trzeciej części czytelnik ma okazję dowiedzieć się szczegółów z życia Haymitcha. W drugiej poznaje go jedynie jako uczestnika walk i wygranego trybuta, który podobnie jak Katniss, zrobił na złość Kapitolowi. Nim doszłam do drugiej części „Kosogłosa”, zdążyłam już ochłonąć. Moja złość na mężczyznę minęła całkowicie, gdy okazał się być jedyną postacią, która w pełni rozumie Katniss.
Pora przejść i do niej. Szesnastoletnia Katniss Everdeen, która zgłosiła się na ochotnika do Głodowych Igrzysk po to, by ratować siostrę. Jej złość była w pełni uzasadniona i pozwoliła na przetrwanie. Ale po „W pierścieniu ognia”, dziewczyna była w totalnej rozsypce. Muszę przyznać, że portret psychologiczny tej bohaterki to kolejny majstersztyk zapisany ręką Suzanne Collins. Przez cały czas nie wiadomo z czego tak naprawdę wynika zachowanie Katniss. Kocha, nie kocha. Lubi, nie lubi. Chce dobrze, nie chce dobrze. Decyduje się i zmienia zdanie. Igrzyska zrobiły swoje. W Katniss nie ma już dzielnej dziewczyny, która igra z ogniem. Całkowicie się wypaliła od środka i zaczyna płonąć na zewnątrz. „Nazywam się Katniss Everdeen. Mam siedemnaście lat. Brałam udział w Głodowych Igrzyskach” – to dzieje się z dziewczyną. Musi cały czas przypominać sobie rzeczy, o których nie chce pamiętać, bo – jak na ironię – bez tego postrada zmysły.
Trzecia część była najbardziej irytującą i smutną ze wszystkich, a za razem najlepszą do tej pory. Niestety rozwijała się bardzo powoli, bo można powiedzieć, że dopiero od drugiej części zaczęła robić się ciekawa. Dlatego sugerowałam zostawić sobie cztery dni wolnego. Podczas gdy „Igrzyska śmierci” i „W pierścieniu ognia” można przeczytać w ciągu dwóch dni, „Kosogłos” sam dla siebie wymaga dwóch, a może nawet i trzech. Odnoszę wrażenie, że ta część była najbardziej zaskakująca. Mimo dość długo rozwijającego się początku, najwięcej się w niej działo. Głodowe Igrzyska przeniosły się poza arenę i obiegły całe Panem i Kapitol. Niestety nazywanie bohaterów per „żołnierzu” było nieco irytujące, ale nie umniejszyło to geniuszu całości. Jeśli miałabym użyć trzech słów do opisu „Kosogłosa”, powiedziałabym to samo, co wielokrotnie pisałam i mówiłam w trakcie czytania – bulwers, bulwers, bulwers… Byłam zbulwersowana. W kolejnych zdaniach mieściło się coraz więcej akcji, aż w końcu bałam się, że nawet w kropce będzie jej zbyt wiele. A po zamknięciu książki jeszcze długo musiałam myśleć o tym, co przed chwilą się stało. Niesamowity, genialny, zaskakujący majstersztyk. Jedyne co mi się nie podobało, to epilog. Nie byłam pewna, czy chciałam go przeczytać. Dodał tylko kolejnej iskry do ognia, który już dawno zdążył wybuchnąć wokół mnie.
Przeczytałam całą trylogię. Byłam trybutami. Byłam Rue, byłam Cinną, byłam Boggsem, Finnickiem, Anne, Johanną, Tigris i Prim. Byłam Plutarchem i Coin. Czułam zapach róż i krwi, gdy zamieniałam się w Snowa. Byłam Gale’m i Peetą. Haymitchem. Byłam Katniss. Spłonęłam i nie odrodziłam się z popiołów. Nadal jestem wstrząśnięta tym, co zobaczyłam. Po prostu byłam czytelnikiem „Igrzysk śmierci”. Wam też polecam.
„Ale miłość to coś innego. Miłość nie daje spokoju. Miłość jest bezsenna. Miłość obdarza siłą. Miłość jest szybka. Miłość jest jutrem. Miłość to tsunami. Miłość jest czerwona jak krew.
Leo jest młody, odważny, trochę bezczelny. I co ważne: świeżo zakochany, tą pierwszą, romantyczną, czerwoną jak krew miłością. Czerwień to zresztą jego ulubiony kolor, w przeciwieństwie do bieli, która kojarzy mu się ze smutkiem, pustką, samotnością. Leo postrzega świat poprzez kolory, także emocje i ludzi utożsamia z różnymi barwami.
Czerwień to huragan, marzenia, pasja i… Beatrice – śliczna ognistoruda dziewczyna, w której Leo potajemnie się kocha. Przyjaźń natomiast jest błękitna. Jak niebo, jak woda i… jak Silvia, najbliższa, najlepiej znana, rozumiejąca wszystko bez słów. Barwy się przenikają, łączą, powodują lekki zawrót głowy… A Leo zrobi wszystko, żeby zrozumieć, czym jest prawdziwa miłość.”
Pierwsze co mnie zaskoczyło, to delikatność. Niesamowita miękkość tej historii. Przez cały czas miałam wrażenie, że to kobieca ręka nakreśliła tę powieść. A jednak nie. 36-letni teraz Alessandro wykazał się niesamowitym wyczuciem i zmysłowością. W swojej książce poruszył bardzo ważne aspekty każdego ludzkiego życia – przyjaźń, miłość, szukanie własnej drogi…
Pod względem technicznym, książka świeci przykładem. Papier ma przyjemny, ciemno mleczny kolor, czcionka nie jest zbita i łatwo się ją czyta. Język również jest przyjazny dla odbiorcy. Całość nie jest ciasno sklejona, więc nawet jeśli książkę mocno się rozłoży, nie będzie śladów na grzbiecie i okładce.
Pamiętnik – tak bym nazwała tę książkę. Dziennik, z którego czytelnik dowiaduje się o wewnętrznych odczuciach głównego bohatera, jednocześnie postrzegając – jak na ironię – to, czego sam Leo nie widzi.
To dość ciekawy zabieg, bo jak można być kimś tak wrażliwym i równocześnie opisywać coś, czego na dobrą sprawę się nie dostrzega?
Zwykle nie interesują mnie książki tego typu, ale ta jedna mnie przyciągnęła. Kolejny szczęśliwy traf, choć z góry wiem, że to nie jest książka dla każdego. Trzeba mieć na nią dzień. Czasem potrafi uspokoić i bardzo wyciszyć, a czasem rozzłościć. Lecz nie treścią, a bohaterami.
Beatrice ma siedemnaście lat i choruje na białaczkę. Leo, młodszy od niej chłopak z tej samej szkoły, jest po uszy zakochany w dziewczynie, ale nieśmiałość nie pozwala mu się do niej zbliżyć. Co jakiś czas wysyła sygnały, ale są one zbyt słabe, by mogły w pewien sposób zostać zauważone. Nastolatek postrzega przestrzeń wokół siebie inaczej, niż jego znajomi. Patrzy na świat barwami. Muzyka, dzięki której odcina się od świata, emanuje paletą kolorów, tak plastycznie opisanych, że aż samemu można je zobaczyć. Jego miłość ma kolor czerwieni, przyjaźń błękitu… Znienawidzonym kolorem jest biel. Wydawać by się mogło, że na tym miejscu powinna stać czerń, ale nie dla Leo. To w bieli widzi pustkę, ból, rozczarowanie i nicość. Barwa bezpłciowa, twór, którego nie powinno się nazywać barwą – tak myśli o bieli. Chłopak przypisuje kolory również uczuciom. Jak można było się spodziewać, bieli boi się najbardziej. Ucieka przed nią, unika jej… To ona go paraliżuje, gdy stopniowo się skrada, by wkrótce otoczyć go nicością. Jedyną tarczą jest Beatrice. Leo nie interesuje, że dziewczyna jest od niego starsza. Liczą się tylko uczucia, a wiadomo, że jeśli chodzi o miłość, wiek nie gra roli.
Najlepszą przyjaciółką Leo jest Silvia. Wzór idealnego przyjaciela. Jak widać, czasem przyjaźń damsko-męska okazuje się być prawdziwsza, niż wszystkie pozostałe. Dziewczyna jest wrażliwa i patrzy na świat szeroko otwartymi oczami. To jedna z tych postaci, przy których serce się kraje. Oto cały problem – Silvia jest zakochana w Leo, a Leo kocha Beatrice. Czy Silvia jest zazdrosna? Nie. Cieszy się szczęściem Leo i próbuje mu pomóc. Za wszelką cenę chce, by jej przyjaciel był naprawdę szczęśliwy u boku Beatrice, więc rozmawia z nim, daje rady, wspiera… Zauważa, że chłopakowi błyszczą oczy za każdym razem, gdy wspomina o swoim obiekcie pożądania, więc dlaczego miałaby wchodzić komuś w drogę? Dziewczyna rezygnuje z własnego szczęścia tylko po to, by inni mogli być szczęśliwi. Tylko czytelnik dostrzega, co naprawdę czuje nastolatka, która jest idealną przyjaciółką…
Do pewnego czasu.
Raczej trudno jest wczuć się w postaci opisywane w książce, ale za to można świetnie poczuć to co one. Dlatego łatwo można się śmiać i płakać. To zupełnie tak, jakby czytelnik patrzył na coś, co dzieje się obok niego. Był obserwatorem i niemym uczestnikiem. To piękne i za razem bolesne. Jednak historia ma w końcu swój koniec i, jak to bywa w romansidłach, ten koniec jest dobry. Wiadomo – „i żyli długo i szczęśliwie”… Ale nie tak, jak miało być. Nie tak, jak chciał tego Leo i po przejściach, których nie powinno się przechodzić. Miłość jest cierpliwa. Miłość dla Leo miała odcień bieli i czerwieni, zatem była połączeniem dwóch barw, które rozciągały się na krańcach przepaści. Biel – znienawidzony, pusty kolor i czerwień – ukochana barwa, pełna uczuć i zmysłowości. Te dwa odcienie zmieszały się ze sobą dając mieszankę wybuchową, która znacząco wpłynęła na dzieło Alessanda D’Avenio.
Mimo wszystko jest to lekka opowieść, którą można przeczytać w jeden z upalnych letnich wieczorów. Delikatna i pełna emocji historia chłopaka, którego pierwsza miłość okazała się być piękna i bolesna w tym samym czasie.
To nie jest zwykły romans. Opowiedziana historia zmusza do refleksji nad wieloma osobami, uczuciami i przedmiotami. Tytuł, na pozór bezpłciowy i dziwny, okazuje się nieść wysoką wartość, jaką jest poznanie prawdy o sobie i swoich emocjach, które często kierują człowieka w przeciwną stronę, niż sam sobie ją wyznaczył, kierując się tylko rozumem.
Jak już wspominałam, nie jestem fanką romansów tego typu, ale jeśli chodzi o „Białą jak mleko, czerwoną jak krew”, zdecydowanie polecam.
"Siedemnastoletnia Lennie jest załamana po nagłej śmierci starszej siostry. Jedyną osobą, przy której czuje mniejszy ból, jest chłopak siostry, Toby, który cierpi tak samo jak ona. Są ze sobą coraz częściej, coraz bliżej. Nic nie mogą na to poradzić – ani na potworne wyrzuty sumienia. Wszystko staje się jeszcze bardziej trudne, gdy w szkole zjawia się nowy chłopak, Joe. A Lennie z przerażeniem odkrywa, że nie może przestać myśleć o jego czarnych oczach i miękkich ustach…
Czy można tak cierpieć po stracie siostry i myśleć o jej chłopaku?
Rozpaczać i równocześnie być tak szczęśliwą?
A może miłość jest właśnie po to, by nie dać się prześladować temu, co przepadło, i tylko trwać w zachwycie nad tym, co jest…”
Nie wiem co mnie skłoniło, by przeczytać tę książkę. Okładka nie zwala z nóg, a opis wydaje się być infantylny. Być może chodziło o zachęcający tytuł. W tamtym czasie chciałam odnaleźć niebo. A może chodziło o napis na górze okładki? „Wyjątkowa powieść: rozdziera, ale i rozgrzewa serce”. Nie wiem. Cokolwiek mnie do niej pchnęło, pragnę temu czemuś podziękować i prosić los, by więcej razy mnie popychał, bo ma dobry gust i znakomite wyczucie.
Otwarłam książkę i przez chwilę myślałam, że coś się stało z moim wzrokiem. Na szczęście nie miałam racji. Czcionka jest niebieska. Ale nie granatowa, czy rażąca w oczy… Delikatnie błękitna, jak niebo. Jak puch. Całość składa się z 38 rozdziałów, każdy oddzielony jedną stroną, na której widnieje niebo. Nie tylko to jest ciekawe. Również pomysł na treść okazał się być interesujący.
Siedemnastoletniej Lennie Walker umiera siostra – Bailey. Nastolatka nie radzi sobie z uczuciami i tym, co zaczyna się dziać wokół niej. W zasadzie opis książki wyjaśnia prawie wszystko. Tylko że samo przedstawienie młodej osoby, która boryka się ze stratą i trudnymi wyborami jest jedyne w swoim rodzaju.
Faktycznie powieść rozdziera i jednocześnie rozgrzewa. Każdy przynajmniej raz w życiu zadaje sobie te same pytania. Jak to możliwe kochać kogoś tak bardzo i jednocześnie go nienawidzić? Dlaczego jest się szczęśliwym, skoro powinno się być smutnym? Czy to w ogóle możliwe? Czy to dobre? Czy tak się powinna zachowywać osoba z moralnością? Lennie stara się być silna, ale pokonuje ją własna wrażliwość. Stoi na rozdrożu nie tylko pomiędzy dwoma mężczyznami. Wydaje jej się, że nie powinna zakochiwać się w chłopaku zmarłej siostry i przez chwilę odczuwa ulgę, gdy zakochuje się w Joe’m. Niestety zaraz potem wyrzuty sumienia narastają ze zdwojoną siłą, bo w ten sposób rani nie tylko siebie, ale i Toby’ego.
Nie poznajemy głównej bohaterki od razu. Cała opowieść przesycona jest symbolami. Są one podkreślane w taki sposób, by czytelnik od razu wiedział, co mają oznaczać. Gdy na początku książki umiera Bailey, Lennie jest umierającą roślinką, o którą za bardzo martwi się ciotka. Kwiat zmienia się wraz z jej aurą, nastrojami, zachowaniem… Dziewczyna zbytnio się przyzwyczaja i nie potrafi tak po prostu odpuścić, zostawić coś w tyle, odejść. Ulubioną książką Lennie są „Wichrowe wzgórza”, które przeczytała dwadzieścia trzy razy. Książka jest poniszczona, kartki pożółkły i zaczęły wypadać, okładka ledwo się trzyma…
Ale Lennie nie pozwala jej wyrzucić. Nie chce nowej. Wręcz przeciwnie – pragnie przeczytać powieść jeszcze raz. Nigdy nie będzie miała jej dość. Podobnie jak herbaty pitej zawsze w ten sam sposób, z tymi samymi osobami, przy tym samym stole, o jednakowej porze.
Myśli, myśli, myśli… Myśli i wyrzuty sumienia nigdy jej nie opuszczają. Nie potrafi zatrzymać toku myślenia, jakby od niego zależało życie. Jakby od niego zależała pamięć o zmarłej siostrze. Nie mogąc uwolnić się od myśli, zapisuje je na tym, co akurat ma pod ręką i wyrzuca, mając nadzieję, że kiedyś ktoś to znajdzie, przeczyta, zrozumie, poczuje się tak samo… Mamy do tego wgląd. Co jakiś czas w książce pojawia się skrawek kartki, papierek po cukierku, zdjęcie kubka… Są na nich drobno zapisane, koślawe litery, układające się w zdania, myśli, sentencje, czasem wiersze, a najczęściej wspomnienia. Lennie zapisuje je, wyrzuca, a my je dostrzegamy. Pod każdą fotografią znajduje się napis, który informuje czytelnika gdzie znaleziono te strzępki. W parku, w bucie, szafie, na parkingu. Tam, gdzie akurat powiał wiatr. Te fragmenty życia również stanowią zagadkę, gdyż odbiorca dopiero na końcu całej historii dowiaduje się kto je znalazł i jak to się stało.
Ta książka daje nadzieję na lepsze jutro. Owija się wokół serca, rozgrzewa lub mrozi. Rozpaczliwe, a zarazem nieme wołanie o pomoc sprawia, że czytelnik może poczuć się jak bohaterka. Sam wybiera drogę. Albo stara się pomóc, albo sam zaczyna szukać pomocy. Żeby ją znaleźć, musi czytać dalej.
Nie można się oderwać. Raz odczuwa się smutek, kiedy indziej radość, ale po prostu nie można przestać czytać. Po skończeniu, gdy już wszystko staje się jasne, nawet okładka wydaje się pasować. A wtedy czytelnik musi sam zdecydować, czy osoba, którą na niej widzi jest nim samym, z „Niebem, (które) jest wszędzie” w rękach, czy też widzi tam jedynie Lennie, która po raz dwudziesty czwarty czyta „Wichrowe wzgórza”. Kogokolwiek tam zauważy, już zawsze będzie pamiętać, że niebo JEST wszędzie. I gdziekolwiek spojrzy, zawsze je odnajdzie. Nawet jeśli ciemne chmury przysłonią cały widok i nie będzie szans na ucieczkę przed myślami, a samotność dotkliwie da o sobie znać.
W Lennie można odnaleźć siebie. Zwykłą osobę w trampkach, która raz potrzebuje samotności, a innym razem ucieka we wszystkie możliwe miejsca, by tylko mieć kogoś obok siebie. Nastolatkę, która nie podpisuje swoich myśli i rzuca je za siebie, mając nadzieję, że coś się zmieni. Kogoś, kto traci nadzieję i siebie przy okazji. Kto nie widzi dla siebie przyszłości i miejsca. Jest rozdarty między dwoma wyborami, z których jeden jest zły, a drugi gorszy.
Nawet jeśli macie nadzieję i dostrzegacie niebo, warto przeczytać tę książkę. Może okaże się, że to coś więcej, niż tylko niebo…
„Kiedy sytuacja z powodu zachowania ojca staje się nie do wytrzymania, Jayni wraz z mamą i młodszym bratem zmuszona jest w środku nocy uciekać z domu. Z początku wszystko wygląda jak niesamowita przygoda – mieszkanie w londyńskim hotelu, zwiedzanie różnych ciekawych miejsc, zakupy… Nawet zmiana imienia jest fantastyczna, Jayni – teraz Lola Rose – może poczuć się całkiem inaczej, o wiele doroślej.
Tyle że nowe życie Loli Rose nie jest tak fantastyczne jak jej nowe imię. Nie podoba jej się ani praca mamy, ani jej nowy chłopak, no i musi naprawdę dorosnąć, kiedy mama idzie do szpitala.”
Jacqueline Wilson napisała wiele książek dla nastolatek. Ja jednak nie nazwałabym ich książkami dla dorastających. Według mnie to bardziej książeczki dla dzieci, które dopiero mają zacząć dojrzewać. Tylko jeden aspekt sprawia, że nie nadają się typowo dla dzieci – każda z książek autorki porusza ważne tematy. „Lola Rose” była moim pierwszym zetknięciem z tą autorką i – niestety – ostatnim. Można powiedzieć, że wyrosłam już z takich historyjek.
Tym razem tematami były: odrzucenie, alkohol, choroba, dojrzałość i ważne wybory. Życie Jayni nigdy nie było proste. Matka wyszła za alkoholika, który był agresywny. Nie wiadomo co trzymało tę rodzinę razem tak długi czas. Prawdopodobnie paraliżujący strach. Ojciec bił tylko matkę. Kobieta uważała, że skoro tylko ona pada ofiarą agresji, może pozostać z mężczyzną pod jednym dachem. Sytuacja jednak diametralnie się zmieniła kiedy rodzinie przytrafił się szczęśliwy los. Dosłownie. Gdy Jayni, jej młodszy brat, Kenny i matka, Nikki, wybierają się na spacer, kobieta zauważa na chodniku kupon z cyframi. Papier okazuje się być wygraną o wartości 10 000 zł. Nikki widzi w tym całą fortunę, bo wcześniej nie miała pieniędzy. Pierwsza reakcja jest spontaniczna – dzieci zostają zabrane do sklepu i mają pozwolenie na wybranie wszystkiego, czegokolwiek chcą. Warunek jest tylko jeden – ojciec nie może dowiedzieć się o wygranej.
Wieczorem dochodzi do kłótni, w wyniku której Jayni, chcąc uchronić matkę przed kolejnym atakiem, również zostaje uderzona. Wtedy wyjawia prawdę, za co ojciec mści się jeszcze bardziej. Nikki podejmuje decyzję – natychmiastowa ucieczka. Jeszcze tej samej nocy każe zabrać dzieciom jedynie to, co najbardziej sobie cenią i rusza z nimi w drogę. Ma mało czasu, bo musi zapakować swoje rzeczy i sprawdzić rzeczy dzieci zanim mąż wróci do domu. Oczywiście Kenny jest za mały, żeby zrozumieć dlaczego nie może zabrać ulubionej zabawki i jeszcze przed wyjściem dochodzi do sprzeczki. Rodzinie jednak udaje się ukryć.
Pierwszym celem jest schronienie. Staje się nim mały hotel. Matka nakazuje dzieciom przybrać nowe imiona, by całkowicie zmienić tożsamość. Każdy wybiera takie, jakie mu się podoba. W ten sposób Nikki zostaje Victorią, Kenny – Kendallem, a Jayni Lolą Rose. Po kilku dniach Victoria podejmuje pracę w barze, (co nie podoba się Loli). Tam zakochuje się w studencie – Jake’u. Lola jest zazdrosna, bo młodszy braciszek bardzo lubi chłopaka matki, podczas gdy ona go nie znosi. Jake decyduje się zamieszkać z Victorią i dziećmi. Pewnego dnia okazuje się, że kobieta jest chora na raka. Leczenie zabiera ostatnie oszczędności pozostawione z wygranej i pieniądze zarobione w barze. Victoria nie może wyjść ze szpitala, a Jake odchodzi gdy dowiaduje się o chorobie i braku pieniędzy. Dzieci zostają same w domu. Skazane tylko na siebie podejmują próbę dostania się do szpitala, w którym leży matka. Wyprawa jest trudna, ale w końcu im się to udaje.
Victoria wychodzi ze szpitala, ale następnego dnia musi tam wrócić. Przekonana, że leczenie potrwa krótko, zostawia dzieciom odrobinę jedzenia i pieniędzy. Niestety nie wraca do domu. Zrozpaczona Lola dzwoni do swojej ciotki – Barbary – z którą nigdy nie miała kontaktu, a która rzekomo jest siostrą jej matki. Ciotka zabiera dzieci do swojego domu. Niestety Victoria, w przypływie złości, dzwoni do męża, by mu powiedzieć, że ma raka. Ma nadzieję, że mężczyzna opamięta się i nie będzie jej więcej bił. Bardzo się jednak myli. Facet odnajduje rodzinę w domu Barbary, gdy jej nie ma i zaczyna okładać żonę pięściami. Na szczęście ciotka dzieci szybko wraca i powala mężczyznę na ziemię.
Historia kończy się dobrze, zapewne po to, by pokazać, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nikki zostaje uleczona i dzieci żyją z nią w spokoju u boku Barbary.
Książkę czyta się szybko, ale nie jest wciągająca. Mimo trudnej historii poleciłabym ją bardziej 10, 12-latkom, niż młodzieży. Oczywiście dla dzieci byłaby to i przestroga i nauczka na przyszłość, ale nie sądzę, by były zainteresowane taką książką. Chociaż z drugiej strony sceny przemocy nie są zarysowane w bardzo brutalny sposób, więc myślę, że książka była pisana z myślą o młodszych czytelnikach.
"Oczami fanów Michaela Jacksona stanowi niezwykle ciekawą próbę wniknięcia do społeczności fanów artysty wszech czasów
i zrozumienia ich osobistego świata skoncentrowanego wokół wyjątkowej osobowości Michaela Jacksona. Autorka, poznając środowisko fanów z perspektywy uczestnika, zdobyła wiedzę, która pozwoliła jej wyjaśnić to, co stanowi istotny element życia osób zafascynowanych piosenkarzem.
Książka wzbogacona jest licznymi wypowiedziami fanów oraz nigdy wcześniej niepublikowanymi zdjęciami, przez co stanowi unikalną pozycję, ukazującą nie tylko fenomen powstawania tożsamości fana Michaela Jacksona, ale również samego Króla Popu.”
Po tę książkę sięgnęłam dzięki jeden z opinii, która głosiła, że można ją polecić nie tylko fanom Michaela Jacksona, lecz także każdej osobie, która należy do jakiegokolwiek środowiska fanów.
Zacznę od tego, że opinii na ten temat jest bardzo mało. Być może najbardziej w tym wszystkim przeraża cena, ale niekoniecznie… Należy pamiętać, że cena rynkowa nie zawsze pokrywa się z cenami w sklepach internetowych. Dlatego skupię się na innym powodzie, który według mnie jest znacznie ważniejszy. Chodzi o początek. Każda osoba, która stoi w księgarni i próbuje dokonać wyboru – kupić, nie kupić – zaczyna czytać pierwsze strony, by w końcu się zdecydować. Jeżeli nadal nie potrafi, może przerzucić parę stron i znów zacząć czytać. Początek TEJ książki zdecydowanie odstrasza.
Strony są idealnie białe, a czcionka zbita, co utrudnia czytanie. Po kilkunastu minutach trzeba dać odpocząć oczom, które, jak na złość, zaczynają wyświetlać na ścianach czarne paski po zbyt długim wpatrywaniu się w tekst. To nie ma być internetowa iluzja. Książki czyta się dla rozrywki i relaksu. (Oczywiście pomijając wszelkie pomoce naukowe, encyklopedie, podręczniki etc.). Niestety – po pierwszym rozdziale przemknęły mi przez głowę te dwa straszne słowa „ZAWIODŁAM SIĘ”. Nie zdążyłam ich jednak wypowiedzieć w nagłej próbie mobilizacji. Dałam tej pozycji drugą szansę. Zaczęłam wgłębiać się w spis treści, bo sądziłam, że może tam znajdę odpowiedź na pytanie…
A pytanie to brzmiało (mniej więcej): Co to do diaska jest?
Tym sposobem doszłam do rozdziału numer 2, a tam wielka niespodzianka. Po założeniach teoretycznych możemy w końcu przejść do… METODOLOGII BADAŃ. Tak, do m e t o d o l o g i i b a d a ń. (Nie, nie kpię).
Powtórka z liceum:
„Naturalizm, teoria ugruntowania, techniki zbierania danych, wywiad narracyjny i wywiad swobodny, wywiad z użyciem fotografii, triangulacja, etyczne aspekty badania”. I kolejna niespodzianka – brak podsumowania. No niestety, to trzeba czytać w całości (jeśli jest się ciekawym). Po przebrnięciu przez nowe socjologiczne wywody mamy za sobą 52 strony książki, która liczy 153 strony.
Pora na to, co najbardziej interesuje czytelnika – rozdział trzeci, ostatni – „Konstruowanie tożsamości fana Michaela Jacksona”. I tu zaczynają pojawiać się naprawdę ciekawe rzeczy. Przynajmniej dla osób, które wcześniej nad sobą nie myślały. Jeżeli ktoś lubi długo rozmyślać o swoim życiu i zachowaniu, filozofować na jego temat
i zgłębiać na ten temat wiedzę, połowa tego rozdziału będzie dla niego oczywista. Druga połowa już niekoniecznie. Autorka przybliża tu szczególnie kwestię najbardziej znanego (w Polsce) forum dotyczącego Michaela Jacksona – MJ Polish Team (MJPT). Na podstawie informacji tam zawartych nakreśliła zarys fana, oddzielając go od miłośnika muzyki i fanatyka oraz tworząc wykresy tzw. stażu fanowania i piramidę stopni zaangażowania. Ewa Mróz powołuje się na liczne wypowiedzi fanów, z którymi przeprowadzała wywiady przez dwa lata od śmierci idola. Niestety trochę irytuje ciągłe powtarzanie, że autorka także jest fanką. Po pewnym czasie ma się ochotę po prostu wykrzyczeć, że to już dotarło do wiadomości i nie chce się więcej tego odczytywać. Podobnie jest z niektórymi przywoływanymi przykładami, które co jakiś czas się powtarzają (dosłownie). Co nie znaczy, że ten rozdział przestaje być ciekawy. Przeciwnie – akurat ten jest bardzo interesujący. Zawiera się w stronach 53 – 142. Kolejne strony, aż do 153ej to zakończenie (4 strony) i bibliografia.
Wracając do opisu, „książka wzbogacona jest licznymi (…) nigdy wcześniej niepublikowanymi zdjęciami (…)” – to oczywista przesada. Nie licząc okładki, książka zawiera sześć niewielkich zdjęć, w tym trzy zdjęcia Michaela w otoczeniu fanów, dwa będące fotografiami pomników lub tablic upamiętniających i jedno zdjęcie fanki z różą
i zdjęciem Michaela w dłoniach. Pozostałe obrazki (jest ich 24), to fotomontaże wykonane przez zagorzałych fanów (lub fanatyków, a należy wiedzieć, że fan i fanatyk to nie to samo). Mieszczą się po trzy na stronę, więc są dosyć małe. Zamieszczono je w części trzeciego rozdziału, którego nie zamierzam pominąć w mojej recenzji. Ten fragment, poświęcony wyżej wymienionym obrazkom, opisywał drugie forum o MJ. Autorka nie podała jego nazwy oraz strony, na której można go znaleźć, ponieważ jest ono poświęcone w całości erotycznym fantazjom (głównie) fanek. Nie zacytowano żadnych treści, ponieważ nie nadawały się one do publikacji (z czego się bardzo cieszę, bo uważam, że to byłoby ponad moje siły). Umieszczono natomiast fotomontaże. Jak głosi przypis, wybrano zdjęcia o łagodniejszej treści. Nie mniej jednak nie miałam ochoty ich oglądać. Jako „normalna” fanka Michaela, byłam nieco zniesmaczona jeśli chodzi o umieszczanie takich treści. Oczywiście rozumiem, że skoro to bardziej praca naukowa, niż zwyczajna książka, nie można było pominąć żadnego aspektu dotyczącego fanów. Niestety.
Co do bycia „normalną” fanką, wywnioskowałam to także po rozdziale, który dotyczył bycia „normalnym”, „nienormalnym” i „lekko przeginającym”, oczywiście z podkreśleniem, że w niektórych przypadkach bycie „nienormalnym” jest całkowicie „normalne” i uzasadnione, bo mija z wiekiem i „stażem” fanowania.
A więc jednak książka mnie czegoś nauczyła. ;)
Wiem, że większość recenzji była lekko prześmiewcza i negatywna, ale po przeczytaniu całej książki muszę powiedzieć, że mimo wszystko polecam, bo trzeci rozdział był naprawdę ciekawy i pokazał liczne aspekty bycia fanem. Nie tylko Króla Popu. Autorka przytaczała fragmenty rozmów ze szczerością aż do bólu, pisząc nawet kiedy ktoś się śmiał, lub wciskając dygresję „nie, nie pisz tego”, nawet jeśli to już napisała.
Nie powinno się na początku zrażać do całości. Zawsze można po prostu pominąć dwa pierwsze rozdziały. Zapewniam, że bez ich czytania trzeci rozdział również będzie zrozumiały.
W końcu mamy do czynienia z Homo sapiens.
„Ocean wzywa Vanessę, lecz ona rozpaczliwie stara się zagłuszyć jego wołanie. Kiedy dziewczyna wraca do nadmorskiego miasteczka na wakacje, wszystko przypomina jej o byłym chłopaku, Simonie. Nadal go kocha i pragnie naprawić dawne błędy. Ale czy powinna zbliżać się do Simona, skoro jest teraz potworem zadającym ból? Czy ukochany odwzajemni jej uczucie, gdy pozna prawdę? Vanessa musi podążać za swą nową naturą, nie zważając na ofiary…”
Kolejne wakacje w Winter Harbor. Po trzecią część sięgnęłam zaraz po przeczytaniu drugiej. Byłam bardzo ciekawa czym tym razem zaskoczy mnie autorka. Na szczęście nie zawiodłam się.
Przyznaję, że było parę rzeczy, które zaczęły mnie irytować. Jestem rozbita pomiędzy początkiem
a zakończeniem książki. Niestety pierwsze strony były nudne. W przeciwieństwie do dwóch poprzednich części, nie wciągnęły mnie od razu w świat Vanessy. Później było lepiej. W zasadzie nie trzeba było długo na to czekać, więc mogę pominąć milczeniem ten wstęp. Nie zamierzam natomiast pomijać kwestii powiązania „Mrocznej toni” z „Głębią”. Denerwował mnie silny kontrast pomiędzy Paige i Vanessą. Rozumiem, że Paige przeszła więcej i była silniejsza, ale bez przesady... Oprócz tego przez cały czas zastanawiałam się gdzie podziała się Charlotte.
A osoby, które czytały tę część wiedzą, że bohaterka zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. (Nie będę zdradzać szczegółów). W każdym razie zabolało mnie to tak samo, jak nagłe zniknięcie Parkera. Jeśli się nie mylę, tutaj został on wymieniony trzy, może cztery razy… Uważam, że ze względu na drugą część, ta postać powinna mieć więcej miejsca. Ale nie da się ukryć – jego brak znakomicie zadziałał na wyobraźnię. Nie wiem, może to kwestia tego, że zabrałam się za tę część zaraz po „Głębi”, ale do samego końca myślałam, że to on jest sprawcą tego wszystkiego, co się działo.
Tricia Rayburn i tym razem zakończyła każdy rozdział w momencie największego napięcia. Trzeba było czytać dalej. Nawet mimo nieco nudnego początku, za pierwszym zamachem przeczytałam prawie połowę książki.
I w tej połowie stanęłam na rozdrożu. Zdałam sobie sprawę, że niedługo skończę czytać, a wtedy będę wiedzieć jak się potoczyły losy Vanessy. Tak więc z jednej strony nie mogłam się doczekać końca, a z drugiej wcale nie chciałam kończyć. Muszę przyznać, że jak na ostatnią część trylogii, autorka naprawdę się popisała. Rzadko się zdarza, by ostatnia powieść była tak fascynująca (a chyba nawet bardziej) jak pierwsza część. Zostałam całkowicie pochłonięta - do tego stopnia, że czasem miałam ochotę wyskoczyć z fotela i napić się wody z solą. Potrzebowałam czegoś, co pomoże mojemu ciału nie uschnąć. Czułam tę samą bliskość dwojga zakochanych ludzi i – jak zawsze – miałam gęsią skórkę i przez prawie całą książkę odczuwałam dreszcze rozchodzące się wzdłuż pleców i niżej, do nóg.
Ta trylogia zdecydowanie ląduje na mojej górnej półce. Kiedy skończyłam czytać „Mroczną toń”, miałam ochotę zacząć jeszcze raz od początku. Ponownie zachwycić się „Syreną”, zaraz po niej przejść do „Głębi” i od razu wypłynąć w „Mroczną toń”.
Zanim zakończę recenzję, parę słów o tytułach. Wiadomo, dlaczego pierwsza część to „Syrena”.
Uważam jednak, że tytuły pozostałych dwóch dzieł podkreśliły geniusz Tricii. Tych, którzy lubią pofilozofować nad książką nieco dłużej, nie powinno to dziwić. Można łatwo zauważyć, że tytułowa głębia nie odnosi się tylko do oceanu, lecz także odczuć głównej bohaterki. Zarówno jej postawy zewnętrznej, jak i wewnętrznych rozterek. Natomiast użycie mrocznej toni w kulminacyjnym momencie okazało się bardzo trafione. Do tych dwóch słów dąży się przez całą książkę, a gdy można je w końcu przeczytać, ekscytacja rośnie do maksimum. Czytelnik zdaje sobie wtedy sprawę co tak naprawdę się dzieje, do czego doszedł, do czego doszła Vanessa i jej nowe życie. A zaraz po napięciu następuje jeszcze większe, bo okazuje się, że sama końcówka powieści przynosi jeszcze więcej zaskoczeń i nagłych zwrotów akcji, których – jak zwykle – nikt by się nie spodziewał.
Ponownie ostrzegam tych, którzy od czasu do czasu muszą się wysypiać.
Nie czytajcie tego wieczorami, bo nie można się oderwać…
"Clay Jansen wraca do domu ze szkoły i przed drzwiami znajduje dziwną paczkę. W środku jest kilka taśm magnetofonowych nagranych przez Hannah, koleżankę
z klasy, która dwa tygodnie wcześniej popełniła samobójstwo. Dziewczyna wyjaśnia, że istnieje trzynaście powodów, dla których zdecydowała się odebrać sobie życie. Clay jest jednym z nich i jeśli wysłucha nagrania, dowie się dlaczego. Chłopak przez całą noc kluczy po mieście, a za przewodnika służy mu głos Hannah. Staje się świadkiem jej bólu i osamotnienia, a przy okazji poznaje prawdę o sobie i otaczających go ludziach, której nigdy nie chciał stawiać czoła. Z przeraźliwą jasnością uświadamia sobie, że nie da się cofnąć przeszłości, podobnie jak nie da się powstrzymać przyszłości… Trzynaście powodów to rewelacyjny debiut Jaya Ashera, który snuje swoją opowieść
z taką szczerością i prostotą, że tragedia za nią ukryta wydaje się wstrząsająco prawdziwa.”
Okładka na początku nie przypadła mi do gustu. Co innego tytuł. To on zachęcił mnie, bym przeczytała opis na tylnej okładce. Nie da się ukryć, zarys historii jest dość długi. Przynajmniej na tyle, żeby pomyśleć, że nie trzeba czytać książki, by wiedzieć co się w niej znajduje. A jednak. Niesamowite ile zaskakujących momentów da się wycisnąć ze zwykłych trzynastu kaset. (Mam nadzieję, że w dzisiejszych czasach znajdzie się wystarczająco duża grupa ludzi, którzy pamiętają dwustronne taśmy nakręcane ołówkami. Bo Ci, którzy tego nie pamiętają, mogą przypadkiem pomyśleć, że książka pochodzi z działu fantastyki…).
Gdy Clay wraca do domu i znajduje pudło wypełnione kasetami, jest zdziwiony. Chyba każdy na początku zareagowałby w ten sposób. To uczucie pogłębia się, gdy chłopak dowiaduje się od kogo są kasety i co się na nich znajduje. Nastolatek ledwo pamiętał Hannah. Tym bardziej nie potrafił zrozumieć, dlaczego karton trafił
akurat do niego. W końcu uważał, że nie ma nic wspólnego ze śmiercią dziewczyny.
Autor sprytnie wszystko zaplanował. Książka jest napisana językiem, który trafia w głąb czytelnika. Główny bohater nie potrafi siedzieć w miejscu, gdy słucha nagrań. Chodzi po ulicach, odwiedza opisywane miejsca, zatrzymuje się w nich, myśli, przeżywa… A my odbywamy tę podróż wraz z nim. Słuchamy tych samych nagrań. Poznajemy nie tylko „jeden z powodów” - mamy możliwość mentalnego poznania wszystkich trzynastu. Trzynastu osób i dziewczyny, która popełniła samobójstwo. Denerwujemy się na stary walkman Claya, zmieniamy strony kaset, wyczekujemy, wsłuchujemy się w ciszę, by następnie usłyszeć głos Hannah. I to jaki głos… Ta bohaterka nie musi stać w dużej sali, przy mównicy, z mikrofonem przy twarzy. Jej szept wręcz wrzeszczy w głowie.
Siła przekazu jest tak mocna, że nie sposób przerwać czytanie. Jansen odczuwa to nieco inaczej. Co jakiś czas przerywa odsłuchiwanie, by móc zebrać myśli. Te przerwy są potrzebne nie tylko jemu. Według mnie autor dobrze postąpił wybierając taki tok wydarzeń. Przerwy między nagraniami są równie ciekawe, co same kasety.
Myślę, że najgorszym przeżyciem dla słuchacza jest poznawanie kolejnych powodów. W końcu zasada jest taka,
że jeden powód, po przesłuchaniu wszystkiego, sprawdza kto był następnym powodem i przekazuje mu karton.
Tak kolejno dostają go następni, aż do ostatniej osoby. Skoro powodami są żywi ludzie, każdy kolejny odbiorca się o nich dowiaduje. Mija na szkolnych korytarzach i w mieście. Ma świadomość, że ci ludzie są częścią całości. Tragedii, która doprowadziła do samobójstwa. Z tą wiedzą mijają ich dokonując wyborów – porozmawiać, czy po prostu iść dalej? A ich historie nie pozwalają przechodzić obojętnie. Każdy „powód” czuje strach, żal, smutek… Są rozgoryczeni i chętni do pomszczenia ofiary, z jednoczesną świadomością, że oni też są winni. Jak byście się czuli, gdybyście nagle się dowiedzieli, że przez Was ktoś się zabił? Każdy, kto przeczytał tę książkę, dostaje odpowiedź na pytanie.
Bo każdy jest winny. W momencie, gdy czytamy debiutancką powieść Jaya Ashera, jesteśmy powodami.
Jesteśmy Clay’ami Jansen’ami. Chodzimy po tych ulicach, przebiegamy parki, mijamy następnych w kolejce do odstrzału. Zaczynamy dostrzegać rzeczy, które na co dzień są dla nas niedostępne i które nagle zdają się rzucać
w oczy. Zaczynamy zadawać sobie pytania – jakim cudem wcześniej tego nie widziałam/łem? Dlaczego?
”Trzynaście powodów” góruje w mojej biblioteczce na najwyższej półce. Dobrego, czy złego dnia – to trzeba przeczytać. Ta opowieść uczy, pociesza, zasmuca, rozumie, a przede wszystkim – otwiera oczy.
Wielokrotnie do niej wracam i Wam również to polecam.
Nawiasem mówiąc – studio Universal szykuje ekranizację książki. Rolę Hannah ma zagrać Selena Gomez… Osobiście sobie tego nie wyobrażam, no, ale nie można się uprzedzać… :)
„Pierwszy tom trylogii o losach młodej wojowniczki Dubhe, która ma uratować Świat Wynurzony przed Gildią – Sektą Zabójców. Dziewczynka, gdy miała osiem lat, w trakcie zabawy przypadkowo zabiła swojego kolegę, przez co została wyrzucona z rodzinnej wsi. Przetrwać pomógł jej wtedy tajemniczy Sarnek, dawny najemnik Sekty, od którego nauczyła się fachu. Po jego śmierci Dubhe, jako dojrzała wojowniczka i zwinna złodziejka, przyciągnęła uwagę Gildii. Sekta uważa ją za Dziecko Śmierci, istotę ludzką z wrodzonym talentem do zabijania, i nakłada na nią klątwę, która ma zamienić ją w niewolnicę, gotową zabijać na zawołanie. Czy dzielnej wojowniczce uda się umknąć członkom morderczej Gildii?
Czy uratuje Wynurzony Świat?”
Pierwszy raz miałam styczność z Licią Troisi właśnie podczas czytania trylogii „Wojny Świata Wynurzonego”. Długo zastanawiałam się nad jej kupnem, ale dziewczyna na okładce i liczne znakomite recenzje skutecznie mnie do tego przekonały. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to niesamowicie przyciągający wzrok Dubhe.
Młoda zabójczyni zdaje się patrzeć na czytelnika i zachęcać go, by poznał jej świat. Dopiero po chwili zauważa się przejście z czaszek, by następnie zwrócić uwagę na smoka w tle.
Otwarłam książkę i czekała mnie następna niespodzianka – mapa. Zanim przejdzie się do pierwszego zdania, można podziwiać Wynurzony Świat. To bardzo ciekawy zabieg. Drogę można widzieć nie tylko w wyobraźni.
Ma się do niej pełny dostęp. Dostrzega się rzeczy, których nie widzą główni bohaterowie – jak daleką drogę muszą jeszcze przebyć, niedaleko jakich miejsc się znajdują, co muszą jeszcze przeżyć.
Licia Troisi to włoska pisarka, która zasłynęła seriami „Kroniki Świata Wynurzonego” i „Wojny Świata Wynurzonego”. Kobieta kreuje nie tylko doskonałe światy pełne niebezpieczeństw i fantastycznych tajemnic. Również jej bohaterowie mają doskonały zarys. Poznajemy ich wygląd zewnętrzny, wewnętrzne uczucia, życie... Dorastamy wraz z nimi, towarzyszymy w niebezpiecznych podróżach, pomagamy kraść, pocieszamy, cierpimy wraz z nimi. Niektórzy mogą poczuć się jak opisywane postacie. Jednak według mnie znacznie więcej osób będzie chciało po prostu iść obok nich. Nic prostszego. Łatwo dokonać wyboru, kiedy ma się do czynienia
z tak wspaniałą literaturą jak ta.
Dubhe jest wyjątkowa. Na początku powieści podbija serce odbiorcy jako mała dziewczynka, która – jak każde dziecko – bawi się, broi, biega gdzie nogi poniosą… Aż nagle dochodzi do tragedii. Ośmiolatka przypadkowo morduje kolegę. Pojawia się pytanie, czy to możliwe, by ktoś kogoś zamordował PRZEZ PRZYPADEK.
Owszem, to jest możliwe. A samo zabójstwo tak silnie wpływa na dziecko, że czytelnik jest przerażony jej dalszym zachowaniem, by następnie ustąpić miejsca strachu, bólowi oraz współczuciu. Gdy dziewczynka zostaje postawiona przed komisją mającą na celu rozstrzygnięcie jej dalszych losów, brakuje tylko ckliwej melodii skrzypiec, by się rozpłakać. A i bez tego nie jest to trudne. Wyobrażacie to sobie? Macie osiem lat. Przypadkiem zabijacie znajomego. Zostajecie postawieni przed obcymi ludźmi, obok widowni, która Was nienawidzi i obrzuca Was licznymi obelgami, a rodzice nie mogą się do Was zbliżyć. Jesteście im odebrani. Paraliżuje Was strach, a nie macie prawa się do nikogo zbliżyć. Wasz los leży w rękach ludzi, którzy najchętniej rzuciliby wyrok śmierci. Nawiasem mówiąc jestem przekonana, że Dubhe wolałaby śmierć. Czekał ją los dużo gorszy – wygnanie. Zabrana przez człowieka, który miał jej zawiązać oczy i wywieźć z wioski, nie miała szansy pożegnać się z rodzicami we właściwy sposób.
Ale mężczyzna okazał uczucia i nie spełnił do końca rozkazów. W połowie drogi przystanął i uwolnił dziewczynkę.
Nie miała innego wyjścia, jak iść dalej. Zawrócić nie mogła. Nawet nie znała drogi. Od tego czasu była skazana tylko na siebie. Na swojej długiej drodze spotkała tajemniczego człowieka, który stał się dla niej Mistrzem. Nauczył ją wszystkiego, co musiała umieć i wiedzieć, by przeżyć. I gdy wszystko zaczęło się układać, a Dubhe zawodowo kradła i oszukiwała, czekało ją kolejne rozczarowanie. Sarnek, Mistrz, w którym długo była zakochana, musiał odejść i zostawić ją samą. W ten sposób znowu została samotną dziewczyną, skazaną tylko i wyłącznie na siebie. Na szczęście była wtedy na tyle dorosła, by przyjąć to z godnością.
Książka jest napisana językiem, który szybko się czyta. Z każdą kolejną stroną historia głównej bohaterki jest coraz ciekawsza i wciągająca. I muszę przyznać, że o ile pierwsza część trylogii (paradoksalnie) wydała mi się nieco nudna, to kolejne były coraz lepsze. Po przeczytaniu całej trylogii ostatecznie uznałam, że każda z części jest jedyna w swoim rodzaju. Natomiast pierwsza – „sekta zabójców” wydała mi się nudniejsza od pozostałych, ponieważ,
by zrozumieć kolejne przygody Dubhe, autorka musiała najpierw zaznajomić odbiorcę z pozostałymi bohaterami, którzy byli dość kluczowi w całej opowieści. Niektóre opisy były zbyt rozbudowane, nie mniej jednak nie umniejszyło to wagi całości.
Losy bohaterki bardzo grały na emocjach w trakcie czytania. Często ze złości na wydarzenia musiałam odkładać książkę, by uspokoić rozszalałą burzę myśli. Jednak nie mogłam pozostawiać Dubhe na długo samą, bo za bardzo obawiałam się, że w między czasie coś może jej się stać. ;) Taka jest prawda – gdy raz się zacznie czytać tę książkę, nie można jej przerywać, aż nie dojdzie się do samego końca. Świadczy to o geniuszu włoskiej autorki.
Cieszę się, że pani Troisi postanowiła napisać taką trylogię i wciąż pisze inne. Jestem pewna, że nadal będę sięgać po jej książki, bo każda kolejna zdaje się być jeszcze ciekawsza od poprzedniej.
Niestety w Polsce najpierw zostały wydane „Wojny Świata Wynurzonego”, a dopiero potem „Kroniki Świata Wynurzonego”. We Włoszech było odwrotnie. Dlatego tym, którzy jeszcze nie mieli styczności z twórczością Licii, bardzo polecam, by swoją przygodę zaczęli od Kronik. W Wojnach bardzo często pojawiają się fragmenty zaczerpnięte z poprzedniej trylogii. Na szczęście za każdym razem są pokrótce opisywane, dzięki czemu kolejność
w tym przypadku nie ma aż tak dużego znaczenia.
Zdecydowanie polecam dzieła tej autorki.
A dla tych, którzy czytali już „Dziedziczkę Smoka” mam dobrą wiadomość! Dostałam informację od wydawnictwa, że pod koniec jesieni tego roku powinien ruszyć dalszy ciąg historii. Data wydania czwartego i piątego tomu nie jest jeszcze znana, ale wiadomo, że książki zostaną wydane. Zirytowani niedokończonymi wątkami czytelnicy mogą być pewni, że poznają prawidłowe zakończenie. Szkoda tylko, że trzeba było na to czekać prawie trzy lata…
A wracając do „Wojen Świata Wynurzonego”…
"Odkąd Vanessa Sands odkryła, kto zamordował jej siostrę,
a wszystko, co wiedziała o swojej rodzinie, okazało się kłamstwem, jej świat runął. Jedyną osobą, na której może polegać, jest jej chłopak Simon. Osobiste problemy bohaterki przestają jednak mieć znaczenie w obliczu powrotu żądnych zemsty istot z Winter Harbor. Teraz Vanessa musi zmierzyć się z przeszłością i zaakceptować fakt, że jest dokładnie taka sama jak one - równie kusząca i równie niebezpieczna...”
Jeden duży plus dla autorki. Na początku książki stopniowo przypominała najważniejsze momenty z pierwszej części. Uważam, że to bardzo pomocne dla osób, które mogą nie pamiętać niektórych wydarzeń.
Ale o "Syrenie" już pisałam, więc nie zamierzam się rozpisywać nad "Głębią". Było warto. Już po przeczytaniu pierwszej części wiedziałam, że ta seria coś w sobie ma. I nie pomyliłam się. "Głębia" jest tak samo przyciągająca jak jej poprzedniczka. Napięcie stopniowo narasta i nie opada, pojawiają się nowe zagadki i nie ma na nie odpowiedzi. Każdy rozdział kończy się w kluczowym momencie. Aż chce się czytać dalej. Przy okazji całość jest tak skonstruowana, że nawet przerzucenie kolejnej kartki zdaje się trwać wieczność, gdy tak bardzo ma się ochotę czytać dalej. Chce się wiedzieć co teraz się stanie i dlaczego stały się rzeczy, które miały miejsce wcześniej.
Nie mogę się doczekać, aż sięgnę po ostatnią część trylogii. Nie chcę spoilerować, jednak - muszę to przyznać - autorka nieco przesadziła z tym całym bólem... To nie Harry Potter. Grunt, że to nie zaburzyło harmonii i nie wpłynęło negatywnie na odbiór. Po tej książce wiele się można spodziewać. W każdym razie ma jednego dużego plusa - nawet jeśli ktoś podchodzi do niej mając duże wymagania, nie zawiedzie się.
Jestem ciekawa co Wy sądzicie na temat tej części. Jakie są Wasze opinie?
Czy według Was "Głębia" była gorsza od "Syreny"? A może lepsza?
Piszcie w komentarzach jakie macie zdanie na ten temat. Każdy głos jest mile widziany.
„Każda osiemnastolatka pragnie być piękna, a piękno wymaga wyrzeczeń, szczególnie jak ktoś chce być szczupłym
mimo wszystko.
Liz przy wzroście 165 centymetrów waży niecałe 45 kilogramów i chudnie dodatkowe sześć.
Zdaje sobie jednocześnie sprawę z tego, że tak naprawdę liczba kilogramów nie ma znaczenia.
„…Jeśli dojdę do 32, będę chciała ważyć 29. Gdybym ważyła cztery kilo, chciałabym zejść do dwóch.
Jedyna liczba, która tak naprawdę by mnie zadowoliła to 0…”
I to prawie udało się jej najlepszej przyjaciółce, niestety wcześniej… zmarła.”
Dowiedziałam się o tej książce na długo przed jej premierą w Polsce. Miałam nawet zamiar przeczytać oryginalną wersję. Niestety nigdzie nie można było jej dostać. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że „Wintergirls” zostaną wydane w Polsce jako „Motylki”. Gdy zobaczyłam tak bardzo znane mi nazwisko, bez skrupułów otwarłam
stronę z zapowiedziami. To, co zobaczyłam, po prostu mnie przeraziło…
Prawda jest taka, że nigdy bym się nie dowiedziała o „Wintergirls”, gdyby nie doskonała okładka książki. Polska wersja pozostawiła tak wiele do życzenia, że gdybym nie wiedziała o czym jest opowieść, omijałabym ją szerokim łukiem. Dobrze, że pod „Motylkami” widnieje napis: „wstrząsająca opowieść anorektyczki”… W przeciwnym razie bardzo bym się obawiała, że jakiś niezaznajomiony rodzic kupi to dziecku. Różowa czcionka nie ma nic wspólnego z treścią, a dziewczyna z okładki w niczym nie przypomina anorektyczki. Można pomyśleć, że bohaterka była modelką, więc na okładkę wybrano również modelkę. Nic bardziej mylnego. A w zasadzie… Co robi ta dziewczyna? Wydmuchuje motyle?
Cudowna interpretacja. Doprawdy.
Ale dość ironizowania. Recenzja sama się nie napisze.
Laurie Halse Anderson to mistrzyni w kreowaniu postaci. Każda jej powieść pozostawia po sobie głęboki ślad.
Być może popełniłam błąd czytając wcześniej inne książki o anoreksji, bo w ich świetle „Motylki” mnie nie zachwyciły. Tylko czy można się zachwycać tak trudnym tematem?
Jeśli ktoś naoglądał się filmów o anorektyczkach, czytał inne książki, lub chociaż miał w szkole lekcje na ten temat, nie znajdzie tu nic nowego. Tym razem niestety autorce się nie udało. Jednak książka nie jest specjalnie zła.
Po prostu czytając ją ma się wrażenie, że niczego nowego już się nie dowiemy. I tak faktycznie jest.
Książka ma ciekawą formę. Tekst, mimo dużej czcionki, jest dość „zbity”. Rozdziały nie zaczynają się wraz z nową stroną. Są jedynie uwydatnione grubszym zapisem. Całość pełni rolę swego rodzaju pamiętnika, który dość szybko się czyta. Co jakiś czas pojawiają się przekreślone zdania, które zostają zastąpione innymi. Odczytanie skreślonych słów jest bardzo łatwe. To właśnie z nich można dowiedzieć się najważniejszych rzeczy. Prawdziwych myśli. Bohaterka nawet na stronach dziennika postanawia kłamać. (Jednocześnie pokazując odbiorcy, co jest kłamstwem, a co prawdą). Nie owija w bawełnę, więc osoba, która pragnie zapoznać się z chorobą od strony jej ofiary, będzie
w pełni usatysfakcjonowana.
Historia rozpoczyna się tragiczną sceną, w której Liz dowiaduje się o śmierci przyjaciółki. Od tego momentu rozpoczyna się dzika bieganina myśli. Dziewczyna nie może przestać myśleć o jedzeniu (zarówno jego obecności, jak i braku), zmarłej, rodzinie, sobie… Czytelnik nie dowiaduje się o tym, jak rozpoczyna się choroba, bo ona już trwa. Śmierć bliskiej osoby powoduje jedynie pogorszenie się stanu, w jakim znajduje się nastolatka. Jej położenie
i tak już jest kiepskie, co pogarsza tylko wiek. Dziewczyna ma 18 lat. Jest pełnoletnia, więc może robić co jej się podoba. Ojciec i macocha nie zwracają na nią zbytniej uwagi… Albo raczej zwracają, ale wtedy kiedy nie powinni
i odwrotnie. Mimo wszystko zauważają, że coś jest nie tak. (Ciężko byłoby nie widzieć, skoro Liz chudnie
w zastraszającym tempie, narzeka, że jej zimno i jakoś nie specjalnie ukrywa swoją niechęć do jedzenia).
Rodzice zabierają ją do kliniki. Raz, drugi, trzeci… Niestety ciągle musi tam wracać.
Pewnego dnia dochodzi do krytycznego momentu, w którym pojawiają się omamy. Co gorsza, bohaterka zaczyna widzieć swoją zmarłą przyjaciółkę, która porywa ją na sam dół za każdym razem, gdy następuje poprawa. Halucynacje i brak jedzenia pogłębiają chorobę psychiczną, która zdecydowanie za mocno odbija się na fizycznej postawie. Gdy dochodzi do serii omdleń i napadów ciemności przed oczami, Liz sama ma tego dość.
Trafia kolejny raz pod opiekę lekarzy i postanawia nigdy więcej nie kłamać.
Kolejna książka z happy end’em zupełnie nie pasującym do całej reszty. Dlatego muszę powiedzieć, że bardzo się zawiodłam. I nie chodzi o zakończenie książki, ani nawet o to, że łatwo było je przewidzieć (jak większość opowieści). Zawiodłam się na ogóle. Kreacja bohaterki jak zawsze była genialna. Ale do historii zabrakło pomysłów. Albo raczej twardych dowodów. Wiele aspektów choroby pominięto. Za to tok myślenia rozbudowano.
Nie jest to na tyle ciężka książka, by zabierać się za nią z określonym humorem i otwartą do zbierania wiedzy głową. Można ją przeczytać w jeden dzień. Bez głębszych refleksji nad całością, a z nieco większą nad końcówką. Szkoda tylko, że było tego tak mało…
Nie jestem ani na nie, ani na tak. Wybór pozostawiam Wam.