„Każda osiemnastolatka pragnie być piękna, a piękno wymaga wyrzeczeń, szczególnie jak ktoś chce być szczupłym
mimo wszystko.
Liz przy wzroście 165 centymetrów waży niecałe 45 kilogramów i chudnie dodatkowe sześć.
Zdaje sobie jednocześnie sprawę z tego, że tak naprawdę liczba kilogramów nie ma znaczenia.
„…Jeśli dojdę do 32, będę chciała ważyć 29. Gdybym ważyła cztery kilo, chciałabym zejść do dwóch.
Jedyna liczba, która tak naprawdę by mnie zadowoliła to 0…”
I to prawie udało się jej najlepszej przyjaciółce, niestety wcześniej… zmarła.”
Dowiedziałam się o tej książce na długo przed jej premierą w Polsce. Miałam nawet zamiar przeczytać oryginalną wersję. Niestety nigdzie nie można było jej dostać. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że „Wintergirls” zostaną wydane w Polsce jako „Motylki”. Gdy zobaczyłam tak bardzo znane mi nazwisko, bez skrupułów otwarłam
stronę z zapowiedziami. To, co zobaczyłam, po prostu mnie przeraziło…
Prawda jest taka, że nigdy bym się nie dowiedziała o „Wintergirls”, gdyby nie doskonała okładka książki. Polska wersja pozostawiła tak wiele do życzenia, że gdybym nie wiedziała o czym jest opowieść, omijałabym ją szerokim łukiem. Dobrze, że pod „Motylkami” widnieje napis: „wstrząsająca opowieść anorektyczki”… W przeciwnym razie bardzo bym się obawiała, że jakiś niezaznajomiony rodzic kupi to dziecku. Różowa czcionka nie ma nic wspólnego z treścią, a dziewczyna z okładki w niczym nie przypomina anorektyczki. Można pomyśleć, że bohaterka była modelką, więc na okładkę wybrano również modelkę. Nic bardziej mylnego. A w zasadzie… Co robi ta dziewczyna? Wydmuchuje motyle?
Cudowna interpretacja. Doprawdy.
Ale dość ironizowania. Recenzja sama się nie napisze.
Laurie Halse Anderson to mistrzyni w kreowaniu postaci. Każda jej powieść pozostawia po sobie głęboki ślad.
Być może popełniłam błąd czytając wcześniej inne książki o anoreksji, bo w ich świetle „Motylki” mnie nie zachwyciły. Tylko czy można się zachwycać tak trudnym tematem?
Jeśli ktoś naoglądał się filmów o anorektyczkach, czytał inne książki, lub chociaż miał w szkole lekcje na ten temat, nie znajdzie tu nic nowego. Tym razem niestety autorce się nie udało. Jednak książka nie jest specjalnie zła.
Po prostu czytając ją ma się wrażenie, że niczego nowego już się nie dowiemy. I tak faktycznie jest.
Książka ma ciekawą formę. Tekst, mimo dużej czcionki, jest dość „zbity”. Rozdziały nie zaczynają się wraz z nową stroną. Są jedynie uwydatnione grubszym zapisem. Całość pełni rolę swego rodzaju pamiętnika, który dość szybko się czyta. Co jakiś czas pojawiają się przekreślone zdania, które zostają zastąpione innymi. Odczytanie skreślonych słów jest bardzo łatwe. To właśnie z nich można dowiedzieć się najważniejszych rzeczy. Prawdziwych myśli. Bohaterka nawet na stronach dziennika postanawia kłamać. (Jednocześnie pokazując odbiorcy, co jest kłamstwem, a co prawdą). Nie owija w bawełnę, więc osoba, która pragnie zapoznać się z chorobą od strony jej ofiary, będzie
w pełni usatysfakcjonowana.
Historia rozpoczyna się tragiczną sceną, w której Liz dowiaduje się o śmierci przyjaciółki. Od tego momentu rozpoczyna się dzika bieganina myśli. Dziewczyna nie może przestać myśleć o jedzeniu (zarówno jego obecności, jak i braku), zmarłej, rodzinie, sobie… Czytelnik nie dowiaduje się o tym, jak rozpoczyna się choroba, bo ona już trwa. Śmierć bliskiej osoby powoduje jedynie pogorszenie się stanu, w jakim znajduje się nastolatka. Jej położenie
i tak już jest kiepskie, co pogarsza tylko wiek. Dziewczyna ma 18 lat. Jest pełnoletnia, więc może robić co jej się podoba. Ojciec i macocha nie zwracają na nią zbytniej uwagi… Albo raczej zwracają, ale wtedy kiedy nie powinni
i odwrotnie. Mimo wszystko zauważają, że coś jest nie tak. (Ciężko byłoby nie widzieć, skoro Liz chudnie
w zastraszającym tempie, narzeka, że jej zimno i jakoś nie specjalnie ukrywa swoją niechęć do jedzenia).
Rodzice zabierają ją do kliniki. Raz, drugi, trzeci… Niestety ciągle musi tam wracać.
Pewnego dnia dochodzi do krytycznego momentu, w którym pojawiają się omamy. Co gorsza, bohaterka zaczyna widzieć swoją zmarłą przyjaciółkę, która porywa ją na sam dół za każdym razem, gdy następuje poprawa. Halucynacje i brak jedzenia pogłębiają chorobę psychiczną, która zdecydowanie za mocno odbija się na fizycznej postawie. Gdy dochodzi do serii omdleń i napadów ciemności przed oczami, Liz sama ma tego dość.
Trafia kolejny raz pod opiekę lekarzy i postanawia nigdy więcej nie kłamać.
Kolejna książka z happy end’em zupełnie nie pasującym do całej reszty. Dlatego muszę powiedzieć, że bardzo się zawiodłam. I nie chodzi o zakończenie książki, ani nawet o to, że łatwo było je przewidzieć (jak większość opowieści). Zawiodłam się na ogóle. Kreacja bohaterki jak zawsze była genialna. Ale do historii zabrakło pomysłów. Albo raczej twardych dowodów. Wiele aspektów choroby pominięto. Za to tok myślenia rozbudowano.
Nie jest to na tyle ciężka książka, by zabierać się za nią z określonym humorem i otwartą do zbierania wiedzy głową. Można ją przeczytać w jeden dzień. Bez głębszych refleksji nad całością, a z nieco większą nad końcówką. Szkoda tylko, że było tego tak mało…
Nie jestem ani na nie, ani na tak. Wybór pozostawiam Wam.
(Mało na początku, więcej pod koniec.)
A jeśli jeszcze nie czytaliście książki, piszcie opinie na temat recenzji.
Każdy głos jest mile widziany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Każdy głos jest mile widziany. Zapraszam do komentowania. :)