chociaż Amazon.com podaje datę 16 września..
Ale trzymajmy się tej bardziej optymistycznej wersji :D
Nikomu nie można ufać.
Znacie to uczucie, gdy wszyscy zachwalają jakąś książkę, a po jej kupnie okazuje się, że kompletnie nie przypadła Wam do gustu? Kiedy okazuje się, że doskonała historia może być tak zła, że nie będziecie chcieli więcej jej widzieć na oczy? W jednej chwili cieszycie się, że nareszcie ją macie, a w drugiej chcielibyście się jej pozbyć…
Nie tym razem.
Cztery fale. Pierwsza – ciemność. Druga – powódź. Następnie czerwona zaraza, a potem Uciszacze… Nieliczni przetrwali. Większość ludzi pochłonął niszczycielski wirus, który doprowadzał do bolesnej śmierci. Cassie nienawidząca swojego imienia – młoda dziewczyna, która w krótkim czasie straciła wszystkich, na których jej zależało. Ben Parish – szkolne bóstwo i Evan… Tropiciel? Myśliwy? Człowiek?
Co jeśli obcy nie wyglądają tak, jak myślimy? Jeśli chodzą wśród nas? Co jeśli żyją w nas? Czy jesteśmy tym, kim myślimy, że jesteśmy? Kto jest człowiekiem, a kto wrogiem? Komu można zaufać? Czwarta fala nauczyła ocalałych, by nikomu nie wierzyć. Każdy mógł być obcym, Uciszaczem – wysłannikiem, którego zadanie polegało na wybiciu wszystkich pozostałych ludzi. Robili to szybko, znienacka, a co najgorsze, po cichu. W tym dzikim zgiełku znalazła się nastoletnia Cassie, przed którą stały wybory bez dobrego wyjścia. Mogła tkwić w bezruchu, wybiegać naprzeciw złu i walczyć lub uciekać. Każda możliwość musiała zakończyć się śmiercią. Ale coś sprawiało, że walczyła. Była jedna rzecz, która popychała ją do przodu, gdy dziewczyna nie miała sił, by iść, ani nawet krzyczeć. Wewnętrzna siła napędowa, która potrafiła niszczyć tak samo boleśnie, jak kolejna fala. Obietnica.
Władze miały pomysł. Jeśli nie można było nikomu ufać, trzeba było wszystkich wybić. Przetrwać miały jedynie dzieci. Przyszłość narodu. Wśród nich znalazł się pięcioletni Sammy, brat głównej bohaterki. Chłopczyk, który zostawił siostrze misia. Dziecko, któremu coś obiecano. Cassie miała po niego wrócić. Znaleźć go i odebrać tym, którzy wymyślili obozy dla osób poniżej piętnastego roku życia. Nie miała pojęcia jak to zrobi, ani gdzie znajdzie młodszego braciszka. Ale musiała tego jakoś dokonać. W tej morderczej próbie odbicia ostatniej osoby, jaka jej została, nagle pojawił się ktoś jeszcze – młody, silny, przystojny bądź co bądź Evan Walker. I tutaj pojawił się największy problem. Czy można mu ufać?
Po drugiej stronie układanki, w miejscu, w którym nikt by się go nie spodziewał, tkwił młody Parish. Chłopak, który według wszystkich był już martwy. Jeden z wielu, których dotknęła trzecia fala. Ale Benjamin nie poddał się i przeżył zarazę. On również coś obiecał swojej siostrze przed laty. Ta sama siła napędowa, dzięki której miała przeżyć Cassie, niszczyła Bena. On nie mógł dotrzymać złożonej obietnicy. Ale mógł złożyć nową, która była możliwa do spełnienia. Mimo braku siły, odpowiedniego przygotowania i zaślepienia, drugi z naszych bohaterów parł do przodu pomimo chłodu i gorąca, bólu, strachu i mrocznych omamów, które go nawiedzały.
„Kiedy przychodzi taka chwila, że musisz przestać uciekać przed przeszłością i stawić czoła temu, z czym nie umiałeś się dotychczas zmierzyć, kiedy twoje życie wisi na cieniutkim włosku – a prędzej czy później taka chwila przychodzi na każdego – jedyne, co możesz zrobić, nie mogąc się podnieść z podłogi i nie chcąc się poddać, to pełznąć przed siebie”.~ 460 str.
Przerażający bal maskowy. Świat, w którym ludzie obawiają się piątej fali. Fala, która ich zalewa, choć tego nie wiedzą. Trzy obietnice i trójka bohaterów. Ich losy nie pozwalały mi się oderwać od książki. Przerażająco prawdziwa opowieść o zwykłych nastolatkach, których nie przerobiono na bohaterów.
Byli tak samo przerażeni i boleśnie zranieni jak my byśmy byli, gdyby przyszło nam stanąć w obliczu takiej sytuacji. Doskonały debiut, który dogłębnie poruszył moje serce. Strony przelatywały przez palce z zawrotną prędkością.
Nie raz byłam zaskoczona i kiedy już myślałam, ze znam rozwiązanie zagadki – wszystko wymykało mi się z rąk. Czułam ciarki na plecach, a przez całe moje ciało przebiegały setki i tysiące dreszczy szepczących wprost do mojego ucha – tak, to najlepsza książka tego roku.
Po jej zakończeniu już wiem, że każda kolejna wyda się po prostu słaba.
Polecam!
6/6
Moje oczekiwania wobec tej książki były ogromne.
I już na samym początku muszę zaznaczyć to jedno konkretne słowo: niestety.
Amanda jest z zawodu pielęgniarką i pomaga dzieciom w stanie krytycznym. Jej mąż – Chris – przechodzi trudny okres w pracy, ponieważ jego firma upada. Życie tych dwojga nie jest kolorowe. Zrządzenie losu lub zwykły pech sprawiają, że młode małżeństwo traci dziecko. Ból po śmierci pierwszego maleństwa jest nie do zniesienia, co odbija się poważnymi konsekwencjami w życiu zawodowym i prywatnym. Zaburzone zostają relacje z całą rodziną. Mąż modli się do Boga, by jego żona wróciła do życia, żona modli się do Boga, by jej mąż poradził sobie w pracy. Pewnego dnia wszystko się zmienia. Amanda wyrusza ze swoją sąsiadką w niesamowitą i piękną podróż do… Jerozolimy.
Okładka tej książki jest piękna. Delikatna, spokojna, przyciągająca wzrok i już na pierwszy rzut oka dająca nadzieję. Po samym tytule można się było spodziewać wielu nawiązań do Boga i modlitwy. Jednak jak na historię, która zapowiadała się naprawdę doskonale, osobiście poczułam rozczarowanie. Dobrze przynajmniej, że nie w całości.
Warto zacząć od tego, że zabrakło tu wstępu i zakończenia. Owszem, jakiś morał w powieści jest i konkretna sprawa została rozwiązana. Jednak czytelnik zostaje wrzucony w „wir” zdarzeń i szybko zdaje sobie sprawę, że opis z okładki go oszukał. Po pierwsze, „wir” wcale nie jest „wirem”. Jeśli mam być szczera, w tej książce nic się nie dzieje. Jest pewna smutna historia, małżeństwo, podróż i powrót. Jest też brak zbyt wielu elementów, które powinny się pojawić. Nie potrafiłam wcielić się w postaci głównych bohaterów. Ba, w żadnej postaci z tej książki nie potrafiłam odnaleźć ukojenia wyobraźni. Zbyt dużo opisów ludzi „z zewnątrz”, zbyt mało o samej Amandzie i Chrisie. Nie otrzymałam konkretnego wyglądu. Charakter został bardzo przerysowany. Ludzie są tak doskonali, że nie widziałam w nich prawdziwości. „Amanda odpowiada na modlitwę nieznajomej i… rozpoczyna niezwykłą podróż”. Dobrze, zgoda. Potrafię przyznać rację, jeśli założyć, że odpowiedź na błagania i pomoc zajmuje kilka stron. A przecież książka liczy ich prawie 300!
Wstęp nie pasuje do reszty książki. Jest jakby doklejony i nie wciąga. Przykro mi to mówić, ale gdy zaczęłam przygodę z tą książką, po pierwszych stronach pomyślałam: „niezła wtopa”. To oczywiście zmieniło się z biegiem czasu – wraz z odejściem od początkowych założeń. Zaraz po powyższym wstępie następuje podróż. O samej podróży dowiadujemy się niewiele. Ot tak – nagle Amanda i jej sąsiadka znajdują się w Jerozolimie. Tu dopiero pojawia się istotna niespodzianka. Otrzymałam kilkustronicowy plan zwiedzania. Bardzo się z tego cieszę, może nawet kiedyś go wykorzystam… Szkoda, że autor nie zechciał opisać samych zabytków. Zajął się głównie ludźmi. Żydami, naciągaczami i biedakami. Cóż, takie okoliczności można nazwać tylko w jeden sposób – niewykorzystanym potencjałem. Przez całą opowieść miałam wrażenie, że twórca nigdy nie widział Jerozolimy. Nawet na fotografiach, o podróży do niej nie wspominając. Z całą pewnością posiadał wiedzę na temat miejsca, ale nieumiejętnie ją wykorzystał.
Każdy rozdział opowiadał historię innej osoby. Dzięki temu miało się wgląd w życie Chrisa i Amandy w tym samym czasie. Myślałam, że to Amanda jest główną bohaterką – takie było założenie. Niestety to Chris został lepiej opisany. Jego działania znacznie bardziej przykuły moją uwagę. Każdy wybór, którego mężczyzna musiał dokonać, był dla mnie tak samo trudny jak dla niego. Czy na pewno wzięłam do ręki odpowiednią książkę?...
Skoro już omówiłam większość wad, przejdę do zalet, żeby nikogo nie zrazić tak doszczętnie. Davis Bunn w sposób niesamowicie delikatny, a zarazem dotkliwy opisał wewnętrzny ból rodziców, którzy stracili dziecko. Nawet jeśli brakowało ogólnego klimatu, sam opis myśli wystarczył, bym przy czytaniu czuła ciepło lub wzbierający smutek. W Jerozolimie natomiast doskonale zostały opisane dzieci i stosunek innych ludzi do tego, co ich otacza. Idealna ściana wierzeń i ideałów – po jednej stronie właściwe wybory, po drugiej raczej dziwne i dające do myślenia. Dla osób, które są wierzące, ta książką na pewno będzie piękna i niczego w niej nie zabraknie. Jeśli ktoś z wiarą ma problemy, powinien uważać przy czytaniu, by przypadkiem nie zrazić się do Boga. Nie dlatego, że jest przedstawiany w złym świetle – wręcz przeciwnie. Tylko nadmiar modlitw i powtarzanie ich na prawie każdej stronie może sprawić, że odbiorca popadnie w monotonię. Ja jednak uważam to za plus, bo takie było założenie tej historii – nadzieja, wiara i miłość. Kolejną zaletą jest fakt, że książkę czyta się niebywale szybko, przyjemnie i bez większych problemów ze zrozumieniem. Historię się pamięta, bo jest bliska sercu. Jeśli ktoś nie lubi przemęczać się wieczorami, a jednocześnie szuka czegoś łatwego i przyjemnego – ta pozycja będzie idealna.
Podsumowując – nie rozumiem do końca ogromnego podziwu dla tej książki. Być może to kwestia rozeznania i porównania z innymi powieściami pertraktującymi o podobnych problemach. Możliwe też, że to zbyt duże wymagania wywołały u mnie takie rozczarowanie. Jedno jest pewne – jeśli w historii, która ma dogłębnie poruszać i zmieniać podejście do życia, zaczynają irytować dwie literówki, to znak, że coś tu jest nie tak. Jednak nie mnie to oceniać, czy książka jest na 100% dobra, czy zła, bo wszyscy doskonale wiedzą, że to rzecz gustu. Tym razem mogę jedynie powiedzieć, że zachęcam do czytanie tej książki osoby, które są bardzo wierzące i szukają lektury na jeden wieczór, a przy tym nie mają dużych wymagań literackich. Kwestię wyboru pozostawiam Wam, drodzy czytelnicy.
Nie sądziłam, że książeczka dla dzieci może przynieść tyle przyjemności! Okazało się, że nawet dorośli potrafią czerpać radość z tych króciutkich historyjek. Tym bardziej, że kilka lat temu trudno było zdobyć coś tak kolorowego i pięknego, nawet jeśli kierowane było do najmłodszych. Ale od początku…
Justyna Wacławik zadedykowała „Ważne zadanie” swojemu tacie, który wpoił w nią zasady moralne i nauczył wiary w Boga. Postanowiła więc, że książka nie będzie tylko i wyłącznie opowiadaniem dla dzieci, ale czymś znacznie bardziej wartościowym – opowieścią z morałem i licznymi wskazówkami dla… No właśnie – to dopiero ciekawe. Wskazówki zawarte na końcu kierowane są do rodziców, opiekunów, wychowawców itp. Widnieją tam pytania, które mają być skierowane do odbiorców bajki, ale równocześnie pod każdym pytaniem znaleźć można źródło w Piśmie Świętym – przypisy wraz z wybranymi cytatami. Uważam, że znacznie lepszym sposobem byłoby umieszczenie źródła, a zamiast dodawania do tego cytatu, po prostu tłumaczenie go na język zrozumiały dla dzieci. Nie jest to Biblia dla najmłodszych, tylko tradycyjne Pismo Święte, które w moim mniemaniu będzie niezrozumiałe dla młodych. Dorośli musieliby się jeszcze bardziej natrudzić, żeby tłumaczyć na przykład co to znaczy „spichlerz” i dlaczego wyraz ten znajduje się pod tym, a nie innym pytaniem.
Jeśli chodzi o treść, bajeczka jest po prostu ładna. Niestety i tu pojawia się minus. O ile „szelmowski” błysk w oku lisa całkowicie nie przeszkadza, o tyle autorka nadmiernie używa słowa „głupi, głupia, głupie” zamiast np. nieodpowiedzialnie, niepoprawnie itd. Myślę, że w takich książeczkach, a już zwłaszcza tych kierowanych do dzieci, odpowiedni dobór słów jest bardzo ważny. Nie jestem pewna, czy dobrym pomysłem byłoby kilkakrotne powtarzanie, że coś jest „głupie”. W ten sposób nie utrwala się morałów wpisanych w konkretną sytuację, lecz wulgarny język.
Ale koniec z narzekaniem! Ogromne gratulacje należą się Panu Jakubowi Kuźmie – autorowi ilustracji. Obrazy są barwne, przykuwające wzrok, bogate w szczegóły i po prostu piękne. Zwierzęta są niebywale dokładnie dopracowane i z całą pewnością żadne dziecko nie będzie potrafiło oderwać od nich wzroku! Jedynie jeśli ktoś jest spostrzegawczy, może dostrzec, iż w obrazie osiołka w dwóch miejscach kolczyk w jego uchu jest po jednej stronie, w jednym po drugiej (ale zawsze można powiedzieć, że osiołek chce być modny i zmienia położenie biżuterii). Na obrazkach nawet księżyc się dziwi, a mimika i gesty zwierzaków są tak dokładne, że każde bystre dziecko będzie potrafiło samemu odtwarzać w myślach historię, nie znając jeszcze literek.
Dla każdego dziecka czas spędzony z tą książką nie będzie czasem straconym. Wszystkich starszych serdecznie zachęcam do kupienia „Ważnego zadania”, gdyż naprawdę warto. To jedna z tych książek, do których dzieci będą lubiły często wracać i nigdy się przy niej nie znudzą.
Polecam!
Pierwszą rzeczą, która od razu przyciąga wzrok jest niesamowita okładka. Oprawa graficzna „CzaroMarownika” sprawia, że w jeden chwili można powrócić do czasów dzieciństwa, zaznać magii, a nawet poczuć dreszcze! Co czujecie patrząc na niego? „Chcę go mieć!”, prawda? I słusznie.
To jedyny w swoim rodzaju, prawdziwie magiczny kalendarz, który zdobędzie Wasze serca. Jest nie tylko piękny, ale też czytelny i zawiera dużo miejsca na notatki. Na początku znajduje się szczegółowy horoskop na nadchodzący 2014 rok. Można w nim wyczytać szczegóły z życia prywatnego, dowiedzieć się jak według gwiazd będzie przebiegać kariera, czy zdobędzie się odpowiednie finanse, pozna się miłość swojego życia oraz czy będzie nam dopisywać zdrowie. Ten faktyczny już kalendarz otwiera piękna sentencja, która poprzedzona jest małą legendą odczytywania symboli – znaków zodiaku, faz księżyca i wpływu gwiazd. Jednak na tym nie kończą się informacje. Każdy miesiąc obfituje w krótkie notatki, dzięki którym można nabyć ciekawe, niespotykane w innych kalendarzach informacje, kolejne sentencje, przepowiednie, rytuały, a nawet przepisy kulinarne! Jeśli lubicie obchodzić takie święta jak Halloween, Andrzejki itp., z całą pewnością przyda Wam się rytuał uzdrawiania, czy też oczyszczania z negatywnej energii. Jesteście ciekawi jak chronić się przed urokiem? Proszę bardzo. Przepis gotowy. Prócz kwestii związanych z kosmosem, wspomnianymi wcześniej gwiazdami i horoskopami, co jakiś czas pojawiają się myśli związane z religią, np. buddyjskie mądrości i nauka medytacji. Na końcu „CzaroMarownika” odnaleźć można „przepisy” na „rytuały magiczne dla każdego”, a w nich wskazówki jak się przygotowywać do opisanych wcześniej kwestii, kiedy jesteśmy pod wpływem działań pozytywnych sił i sprzyjającego księżyca, jakie narzędzia są potrzebne do dokonywania określonych celów, oraz cała przestrzeń praktyk. Znajdzie się także coś dla fanów innych pojęć ezoteryki – kamienie szlachetne, zioła i świece. Osoby mające na celu pogłębienie swojej wiedzy na temat zdrowego stylu życia i odprężenia ciała znajdą na ostatnich stronach informacje na temat medycyny XXI wieku, kuchnię Pięciu Przemian, wpływ diety na samopoczucie i wiele innych tematów! Myślicie, że już więcej nie znajdziecie? Mylicie się – „CzaroMarownik” podaje przepisy na wyrób własnych kosmetyków. Oprócz miejsca przeznaczonego na zapiski w określonych dniach i miesiącach, autorzy kalendarza pozostawili ostatnie kartki puste, by właściciele mieli szansę zapisywania innych notatek.
Trzeba niestety przyznać, że kalendarz ma dwie wady… Po pierwsze – nie spodziewajcie się w środku błękitów, granatów i innych odcieni pięknego nocnego nieba. Środek, choć piękny, jest cały szary. Na szczęście w ogólnej ocenie odcienie szarego ani trochę nie przeszkadzają, a całość zachowuje niepowtarzalny charakter. Drugi minus jest z całą pewnością dużo poważniejszy i znacznie gorszy. Otóż każdy, kto będzie w posiadaniu „CzaroMarownika”, o ile troszczy się o zachowywanie piękna przedmiotów martwych, będzie miał trudności w przełamaniu się do pisania po jego stronnicach. Ale czy można powiedzieć, że wadą jest zbyt duże piękno?
„CzaroMarownik” to magiczny, nietuzinkowy kalendarz, który może być doskonałym prezentem na święta! Bez obaw możecie go podarować przyjaciołom, znajomym, rodzinie, a nawet samym sobie. Jedno jest pewne – kto raz go dotknie, nie wypuści z rąk i co roku będzie powracać do księgarni w poszukiwaniu kolejnego wydania. Zróbcie sobie tę przyjemność i zdobądźcie odrobinę własnej magii.
Polecam!
„Zgon” nie zachwyca okładką, nie zachęca opisem i każe długo zastanawiać się nad wyborem. Za to wnętrze tej książki kryje w sobie ogromne pokłady talentu, który być może nie do końca został jeszcze wykorzystany. Jedno można powiedzieć na pewno – niezależnie od charakteru, płci i wyznań, tę książkę trzeba wybrać, bo warto. Najlepszą zachętą jest rozpoczęcie właśnie od tego – przeczytajcie.
Drodzy czytelnicy, nie liczcie na obszerne wstępy i długie rozwijanie akcji. Początek wprowadza odbiorcę w pewien rozwinięty już etap życia głównej bohaterki. Lex, szesnastoletnia buntowniczka w czarnej bluzie z kapturem, zbiera w sobie niekontrolowaną agresję. Poznajemy ją u szkolnego dyrektora, który enty raz zawiadamia rodziców, iż ich córka kogoś pobiła. Właściwie w jej szkole nie ma osoby, która nie zostałaby przez nią zaatakowana. Złamania, zwichnięcia, krew, ból… Nastolatka potrafi wyżyć się na wszystkim, co się rusza. Zdesperowani rodzice postanawiają wysłać wyrodną córkę do wujka – na wieś. Dziewczyna nie ma wyboru.
Odgórny nakaz „wciska” ją do autobusu.
W ten sposób trafiamy do Zgonu. Już pierwszego dnia możemy stwierdzić, że lubimy Lex i owo mroczne miejsce, na które została skazana. Bez względu na to, czy sami jesteśmy agresywni, czy mamy lat –naście, czy już –eścia i więcej, Lex nie da się nie lubić. To dość ciekawy zbieg okoliczności, bo autorka nie przedstawiła bohaterki z pozytywnej strony. Wręcz przeciwnie – ukazała wszystkie złe strony, z przewagą ironii, gniewu i dużą dawką sarkazmu. To samo dotyczy pozostałych bohaterów. Gina Damico opisała ich sylwetki, styl, charakter i funkcje, jakie pełnią w Zgonie. Nie skupiała się na tym, co powinno zachęcać do ich poznania, ale otoczyła każdą osobę płaszczem sekretu, stopniowo odsłaniając przed nami prawdę. Samą wieś ukazała tak plastycznie, że można ją sobie z łatwością wyobrazić. Przy czym (z całą wiedzą na jej temat) nie okazuje się ona wcale mroczna. Raczej idylliczna. Autorce należy się ogromny plus za język i wspomnianą już plastyczność opisów, które nie są ani długie, ani krótkie, lecz wypośrodkowane i nadające idealne podłoże do użycia wyobraźni w stopniu wystarczającym, by zapomnieć o całym świecie. Przy czytaniu po prostu przenosimy się do tych miejsc, przeżywamy te same przygody, poznajemy się nawzajem… Kto wie – może w tej samej chwili inna osoba czytająca „Zgon” towarzyszy naszej wędrówce?
Kolejną pozytywną cechą jest dbałość o zachowanie realności. Oczywiście nie mówię tu o typowej fikcji literackiej – jak sama nazwa wskazuje – lecz o ogólnym ukazaniu ludzi i wzajemnych relacji. Nie czuć tu typowej dla niektórych nowicjuszy obłudy i sztuczności psujących najważniejsze elementy układanki. Do tego wszystkiego dochodzi olbrzymia dawka humoru, dzięki czemu przy czytaniu cały czas ma się uśmiech na twarzy. I wreszcie… by nie wyolbrzymiać utopijnego charakteru jaki przed chwilą się wytworzył, zakończenie. Zdumiewające. Zaskakujące. Niepasujące. Takie jak całe pojęcie zgonu – smutne i niszczące. Cóż za efekt!
Żeby nie przedstawiać historii w samych superlatywach, należałoby zaznaczyć kilka minusów. Przede wszystkim jest to świetne budowanie napięcia, które nagle się kończy. Przykro mi to stwierdzać, ale nim minęłam połowę, wiedziałam kto jest mordercą. Oczywiście nie napiszę tego – nie jestem typem zbrodniarza wypisującego nazwisko winnego na okładce. Odniosłam wrażenie, że Ginie zabrakło pomysłu na ostatnie strony. Nagle historia staje się dziecinna i do bólu przewidywalna, co – na szczęście – nie znaczy, że całość przestaje się podobać! Chętnie sięgnęłabym jeszcze raz po „Zgon”, bo łatwo mogłam sobie przy nim przypomnieć młode lata. Może nie jest to literatura wysokich lotów, z językiem opiewającym w liczne metafory i lirykę, ale jeśli ktoś szuka miłej książki, przy której można się zrelaksować, ta będzie idealna.
„Zgon” mogę więc szczególnie polecić wszystkim tym, którzy lubią się świetnie bawić, ale nie boją się przy tym chwilowego złego samopoczucia. Tym, którzy jeszcze nie mieli do czynienia z zagadkowymi historiami, rozwiązanie wcale nie musi wydawać się takie proste, jak ja to oceniłam. W końcu ocena zwykle jest subiektywna. Po przeczytaniu już wiem, że wspomniana na początku okładka wystarczy. Właśnie taka powinna być, bo tylko nieliczni mają dostęp do tajemnic Zgonu. Ja polubiłam tę książkę. „Pokochałam” byłoby zbyt dużym słowem, ale na pewno sięgnę po kolejne części.
Polecam!
Jak Wam się kojarzy więzienie? Myślę, że schemat jest zazwyczaj podobny: brudne, poniszczone, szare mury, wnętrze pełne korytarzy, cele odgrodzone od siebie kratami i setki mężczyzn powarkujących na nowoprzybyłych więźniów. Niedobre jedzenie podawane przez okienko w drzwiach, handel narkotykami i konspiracyjne obmyślanie planów ucieczki. Nie da się ukryć, że taki obraz na trwałe utrwaliła w naszych głowach amerykańska telewizja. Rzadko się zdarza, by opowiadano o żeńskich zakładach, a jeśli nawet się one pojawiają, kobiety zazwyczaj stanowią mniejszość wśród mężczyzn. Możliwość przeczytania o więzieniu dla kobiet stała się bardzo interesująca. Tym bardziej nie powinien dziwić fakt, że historia Piper Kerman cieszy się aktualnie sławą. Jesteście ciekawi jak wygląda rzeczywistość? Czytajcie dalej.
Na początku należałoby zwrócić uwagę na niebywałą okładkę, która jest nie tylko piękna, ale też przyciąga wzrok. Zaskakuje prawdziwością i symboliką. Pomarańczowa barwa od razu kojarzy się potencjalnemu odbiorcy z ubraniem zakładów karnych, a jednak przedstawiona na pierwszym planie kobieta zdaje się uwodzić. Jej strój występuje nie tyle w charakterze symbolu zbrodni, co sukience godnej pokazu mody. Aspekt ten został dodatkowo podkreślony podtytułem, który brzmi „orange is the new black” - „pomarańczowy to nowy czarny”. Hasło ściśle powiązane ze światem mody, uwydatniane na każdym kroku. Kobieta z okładki – główna bohaterka, Piper – jest pewna siebie, dojrzała i wyzywająca. Sprawia, że czytelnik, patrząc na nią, ma ochotę dowiedzieć się co kryje zawartość. Prawdziwe historie są lubiane. Zwłaszcza tak kontrowersyjne.
Już po kilku stronach można się przekonać, iż więzienne życie Danbury nawet w najmniejszym stopniu nie przypomina tego z telewizji. Piper Kerman w młodości wplątała się w przemyt narkotyków. Jej „związek” był krótki. Kobieta szybko się opamiętała, co nie znaczy, że jej szaleństwa równie szybko się zakończyły. Nie jestem pewna co Wy, drodzy czytelnicy, robicie po wizycie w obcym mieście, ale dla głównej bohaterki czas ten był dziką zabawą w najróżniejszych klubach, które „zwiedzała” znacznie częściej niż zabytki. Niestety rok wystarczył, by wplątać się w ślepy zaułek. Po dziesięciu latach od zaprzestania działalności, na Piper czekała sroga kara w postaci więzienia. Pytanie brzmi: czy owa nauczka faktycznie była taka straszna.
Pani Kerman zaskakuje podejściem do sprawy. Wierzcie lub nie, ale przed wyrokiem skazującym kobieta czytała książki o tym, jak przetrwać w więzieniu. Choć bardzo się starała odnaleźć odpowiedź na to pytanie, chęć bycia samodzielną zdecydowanie ją przerosła i już pierwszego dnia pobytu w opisywanym miejscu bohaterka miała ochotę jak najszybciej wrócić do domu. Rzeczywistość nie była tak straszna, jak mogło się wydawać. Większość skazanych była miła dla Piper. Chociaż nie brakowało zaskakujących momentów, sytuacje te szybko przechodziły do porządku dziennego. Kobieta przyzwyczaiła się do nowych warunków. Potrafiła nawet zebrać w swojej celi małą biblioteczkę. Czytając wykorzystywała zbyt długi czas, jaki była zmuszona spędzić w więzieniu. Prawdę mówiąc najgorszą karą była rozłąka z bliskimi osobami. Możliwość spotykania się z nimi w weekendy znacząco się różniła z codziennymi spotkaniami. Wiadomo, że podczas wizyt nie można się dotykać ani okazywać czułości, a tzw. „sucha” rozmowa nie pociesza bolącego serca. Czas był wrogiem. Choć robót i robótek nie brakowało, godziny niemiłosiernie się wlokły.
Jeżeli już porównywać więzienie dla kobiet z naszymi utrwalonymi poglądami, trzeba zaznaczyć istotne różnice. Przede wszystkim dla skazanych kobiet większą karą był pobyt w zakładzie odwykowym. Danbury było miejscem przypominającym duży zakład psychiatryczny, z osobnym pomieszczeniem do oglądania filmów i dużą stołówką, w której jedzenie przygotowywane było przez inne więźniarki. Najgorszą karą była izolatka, której wszystkie kobiety starały się unikać. Zaskoczeniem był fakt, że gdy którejś udało się zdobyć pracę, towarzyszki wykonywanej roboty nie były do końca pilnowane. Mogły zostać wywiezione do miasta i pozostawione samym sobie np. w hali, którą miały posprzątać. Chociaż możliwość ucieczki do „normalnego” świata była kusząca, to jednak wizja spędzenia kolejnych dni w izolatce skutecznie odstraszała od niedojrzałych pomysłów. Jeżeli często narzekacie na prośby rodziców, by odgarnąć śnieg przed domem, dla dziewczyn z Danbury była to codzienność (w trakcie zimy). Jeśli zaś chodzi o inne obowiązki, trzeba było codziennie ścielić łóżko, zwykle tak dokładnie, że niektóre kobiety obawiały się spania w miejscach do tego przeznaczonych i chętniej wybierały podłogę. Poza tymi dwoma czynnościami więzienie funkcjonowało w dość ludzki sposób. Odbywały się w nim urodziny i wszelkie dni świąteczne, jak walentynki, dzień matki, wigilia. Najczęściej darowanym prezentem w ramach okazji był „upieczony” w mikrofali sernik. Sami więc widzicie, że rzeczywistość dość diametralnie odbiega od stereotypów. Uwierzylibyście, że w środku znajdował się salon fryzjerski?
Mimo wszystko obraz życia w więzieniu dla kobiet nie został opisany przeze mnie w pełni. Gorąco zachęcam Was do przeczytania książki Piper Kerman, tym bardziej, że jest to jedna z nielicznych pozycji opisujących zakład dla kobiet. Na pewno nie raz będziecie zaskoczeni, podobnie jak kilka razy wybuchniecie śmiechem. Nawet w tak trudnej sytuacji pojawia się światełko w tunelu i nie wszystko toczy się tak, jak w wyobraźni. Autorka nie poprzestała na opisaniu tylko własnego życia. Przedstawiła równocześnie portrety innych kobiet, więźniów politycznych, systemów wartości i śledzenia ważniejszych zdarzeń ze świata. Wyjaśniła co w więzieniu zawsze było dostępne, a na co trzeba było zapracować. W tym wszystkim nigdy nie traciła głowy i zdrowego rozsądku. Szeroko otwarte oczy i wszystko słyszące uszy bardzo się przydawały. Polecam!
Myślę, że wszyscy już zdążyliście poznać twórczość Jodi Picoult. Jeśli nie mieliście okazji czytać jej powieści, to z całą pewnością nazwisko obiło Wam się o uszy. Kobieta napisała 21 powieści, które długi czas górowały na listach bestsellerów. Pisze do dzisiaj i chwali się taką samą sławą. Nie spotkałam jeszcze osoby, która po przeczytaniu książek tej autorki stwierdziłaby, że opisywane historie są – kolokwialnie mówiąc – słabe. Dlatego jeżeli znajduje się tutaj ktoś, kto mimo wszystko powyższego nazwiska nie słyszał, zachęcam do dalszego czytania. Warto.
Karuzela. Z czym może kojarzyć się karuzela? Ach, tak. Jestem pewna, że wszyscy to wiedzą. Stały bywalec wszystkich placów zabaw. Mały, okrągły przedmiot z siedzeniami, na których można beztrosko kręcić się dookoła. Coś, co wywołuje uśmiech na wielu dziecięcych twarzyczkach, a czasem też tych starszych. Nasze pojęcie tej zabawki często odnosi się do tradycyjnego widoku. Jodi Picoult wybrała inną karuzelę. Taką, którą częściej spotyka się w parkach rozrywki – gdzie zasiada się na rumakach, które nie tylko galopują wokół wyznaczonej osi, lecz także unoszą się w górę i w dół, dając ujeżdżającemu poczucie, że naprawdę jeździ konno. W tym przypadku nie można pozostawać obojętnym na drugi człon tytułu. W końcu autorka nie poprzestała na metaforze zabawy. Dołożyła do niej coś znacznie bardziej skomplikowanego i zmiennego – uczucie.
Człowiek przez całe swoje życie kręci się na karuzeli. Czuje ekscytację, czasem mdłości. Musi podjąć decyzję, czy na pewno jest wystarczająco odważny, by wsiąść na karuzelę. Gdy już to zrobi, nie ma dla niego odwrotu. Może wznosić się ku wyżynom, lub nagle upadać. Spadać z jedynej deski ratunku, lub w chwili nagłego przypływu dobrego losu wspiąć się z powrotem i galopować dalej. Dla bohaterów „Karuzeli uczuć” wybrane przez Picoult miejsce było świadkiem dorastania, zmian i ostatecznie podjętych decyzji.
Hartowie i Goldowie od zawsze byli sąsiadami. Toteż gdy obie panie domu zaszły w ciążę, wiadomym było, iż dzieci będę wychowywać się razem. Tak też się stało. Emily i Chris byli nierozłączni. Jedno leżało w tym samym pokoju, gdy drugie dopiero się rodziło. Ponieważ domy dzieliła niewielka odległość, dzieci spędzały ze sobą każdą wolną chwilę. Ich rodzice wiedzieli, że kiedyś dzieciaki dorosną, zakochają się w sobie i wezmą ślub. Przecież to było logiczne. Dlatego, gdy po osiemnastu latach wspólnej egzystencji do obu domów w środku nocy zadzwonił telefon, zdziwienie było ogromne. Nikt nie wiedział jak to się stało… Dlaczego Emily uznano za zmarłą, a Chris przeżył, mając jedynie niewielką ranę głowy? Byli sami, we dwoje, na karuzeli. Ona kochała jego, on kochał ją.
Tylko jedno przeżyło.
W powieści Jodi Picoult akcja rozpoczyna się na początku i trwa do samego końca. Mimo dość obszernej objętości, książkę czyta się niebywale szybko – jak wszystkie tej autorki. Jednak później potrzeba czasu, by odpowiedzieć sobie na liczne pytania. Nie chodzi wcale o pewne kwestie, które w książce nie zostały rozstrzygnięte. Przeciwnie – właśnie z tego powodu, że zostały, człowiek zaczyna zadawać sobie pytania, które nagromadzają się w dość szybkim tempie. Jedno jest pewne – autorka potrafi pisać. I to w niesamowicie dobrym stylu.
Na karuzeli dzieci się bawiły, na karuzeli nastolatki się zakochały, na karuzeli doszło do tragedii… Karuzela uczuć pozostała w czytelniku, gdy zakończył opowieść. Istnieje tylko jedna rzecz, której brakowało w tej historii… Zabrakło w niej nudy.
I kto by pomyślał, że tak wielkie znaczenie ma los. Że poczucie przynależności do drugiej osoby może być krzywdzące. Że dwoje ludzi, którzy czują się rodzeństwem mogą mieć przed sobą sekrety. Że nic nie wygląda tak, jak się wszystkim wydaje. A chyba, co najważniejsze, że pusta kartka przepowiedni, która na domiar złego upada na deski podłogi w barze, może mieć tak wielkie i wymowne znaczenie wyjęte spod ręki autorki.
Pamięta się niebywale szybko, zapomina niesamowicie trudno. Nie ma odpowiednich słów, by móc opisać tak doskonałą powieść, bo nawet najpiękniejsze słowa nie są w stanie wyrazić uczuć, które towarzyszyły podczas czytania, ani niemych słów, które zostały wypowiedziane na długo po zakończeniu. Jodi Picoult jeszcze nigdy mnie nie zawiodła i jestem pewna, że bez względu na to, po którą książkę sięgniecie najpierw, na pewno Wam się spodoba. Póki co mogę Wam tylko polecić właśnie tę konkretną i życzyć wspaniałej i mądrej przygody na karuzeli życia. Przeczytajcie tę książkę i sami odpowiedzcie sobie na to jedno pytanie: Gdyby…
Anoreksja i bulimia to dwie podstępne, brutalne choroby, o których chyba wszyscy już słyszeli. Niestety media zazwyczaj mówią o nich przy okazji rozpatrywania kwestii coraz chudszych modelek, przez co można łatwo zapomnieć, że to dotyczy także innych – ludzi chodzących każdego dnia ulicami miast, sąsiadów, znajomych, szkolnych przyjaciół. Często mówi się, że od modelek się zaczyna. Młode dziewczyny patrzą na wyretuszowane zdjęcia w gazetach i pragną wyglądać jak kobiety z obrazków.
Nawet jeśli dana nastolatka, czy już kobieta zdaje sobie sprawę, że zdjęcia są w pewien sposób przerabiane w programach graficznych, niełatwo jej przejść obojętnie koło lustra.
Pro ana i mia, znane jako anoreksja i bulimia. Pod tymi dwoma określeniami kryje się zawsze ten sam obraz – nienaturalnie wychudzona osoba, która wzbrania się przed jedzeniem i mimo swojego wyglądu nadal sądzi, że jest otyła. Te dwie skrajności często się ze sobą splatają i krzyżują na wszystkie możliwe sposoby. Niezależnie od przechodzenia z jednej skrajności w drugą, choroba często kończy się śmiercią. I to właśnie śmierć dopadła przyjaciółkę dziewczyny, którą czytelnik poznaje w tej książce.
Karolina Otwinowska – autorka i główna bohaterka książki – nie miała łatwego życia. Z powodu choroby straciła więcej niż tylko kilogramy. Przez dziesięć lat walczyła z anoreksją, a w wieku dwudziestu lat postanowiła opowiedzieć swoją historię, by ostrzec wszystkie osoby będące bliżej choroby i utraty silnej woli. Prawda jest taka, że jeśli nie przeżyło się w życiu czegoś naprawdę okropnego, dwudziestolatkom w głowach tylko zabawy i stosunkowo małe pojęcie o życiu. Inaczej było w przypadku Karoliny, która w tym wieku była już po sześciu hospitalizacjach i wielokrotnie dokonywała prób samobójczych. Bardzo trudno ocenia się historie z życia wzięte, bo te przelane na papier dla wielu są tylko słowami. Czy można oceniać czyjeś życie w określonej skali? Myślę, że na cierpienie nie ma odpowiedniej oceny. Karolina wykazała się ogromną odwagą i opisała w swojej książce najintymniejsze szczegóły życia podkreślając jednocześnie, że jej dzieciństwo było szczęśliwe, a choroba okazała się wyjątkowo podstępna. Nakreślając na kartach tej historii pewnego rodzaju kodeks niszczący ciało i duszę stworzyła prawdziwą skarbnicę wiedzy nie tylko dla osób zainteresowanych problemem, ale także dla psychologów i chorych.
Sama, chodząc po krętej i wyboistej drodze, pokonała „szkodnika” i dziś studiuje psychologię, by móc w przyszłości pomagać takim, jak ona.
Nigdy nie sądziłam, że w 208 stronach można tak dokładnie zarysować przebytą walkę z chorobą. Tym bardziej, że na ten temat powstało już wiele książek. Bardzo dużym walorem tej powieści jest fakt, że czytelnik od początku wie, iż historia, którą czyta jest prawdziwa. Co więcej, autorka umieściła na kilku ostatnich stronach parę zdjęć z czasów przed chorobą i w jej trakcie. To doskonały zabieg. Gdy odbiorca pozna już całą historię, może na dokładkę zobaczyć efekty na własne oczy. Choć widok jest przerażający, otwiera oczy na prawdziwość zawartą w słowach Karoliny. Całość jest doskonale dopracowana i wszystkie detale są ściśle powiązane z anoreksją. Przód okładki jest bardzo ciemny, tytuł dwuznaczny, a na pierwszym planie widać dziewczynę objętą chorobą. Wewnątrz okładki, na przyjemnym dla oka fiolecie, umieszczono kilka ledwo widocznych motyli. Zanim zacznie się czytać, można stwierdzić, że owady tam nie pasują. Jednak później czytelnik zdaje sobie sprawę, że są tam umieszczone, bo mają swój cel. Piękne, barwne, zróżnicowane… Same nie dostrzegają swojego piękna. Nie było im dane patrzeć w lustro i wiedzieć, że to one – że są i są piękne. Odfruwają w siną dal, tam gdzie już nikt ich nie widzi, tak delikatne, że nawet oddechem można je zdmuchnąć, a dotykiem skruszyć. Są przede wszystkim lekkie i trudno je złapać. Wydają się być idealnym odzwierciedleniem tego, do czego dążą wszystkie osoby chore na anoreksję.
Cóż więcej można pisać o treści… Wielu z Was na pewno wie, na czym polega choroba. Ale opowieść Karoliny uderza prawdziwością. To nie tylko zarys choroby, lecz prawdziwe uczucia osoby, która przez to przeszła. Jedno można na pewno powiedzieć – wzruszeń nie brakuje. Ze wszystkich książek o anoreksji, ta okazała się być najlepszą, jaką do tej pory przeczytałam. Pewnego dnia po prostu kurier zadzwonił do moich drzwi. Rozpakowałam karton i zaczęłam czytać pierwszą stronę. Po chwili pierwsza strona zamieniła się w dwunastą, a ja wygodnie rozsiadłam się w fotelu, nie zważając na bałagan po pozostawionym pudle i otwarte szuflady, w których szukałam nożyczek. Nie mogłam się oderwać. Dwudziesta strona… Czterdziesta strona… Z amoku czytania ocknęłam się gdy zostało mi kilka stron do końca. Tę wzruszającą historię przeczytałam jednym tchem. Było mi dane poznać losy Karoliny Otwinowskiej i Wam życzę tego samego.
Natomiast autorce życzę, żeby się trzymała i pamiętała, że nigdy nie jest sama.
„Powieść obyczajowa, rozgrywająca się około roku 2030. Ludzie porozumiewają się już tylko za pomocą komunikatorów, liczą się jedynie nowinki i wszystko, co pozwala zachować młodość, a czterdziestolatki uważane są za dinozaury. W takim świecie tradycjonalista Gary, lat trzydzieści dziewięć, zakochuje się w młodej Eunice: "produkcie" współczesności. Czy, by zdobyć jej serce, będzie umiał się zmienić? Kapitalna satyra na dzisiejszy sposób życia i wzruszająca historia o miłości z akcją w plajtującej Ameryce.”
Witam po dłuższej nieobecności! Dzisiaj będzie krótko i na temat :)
UWAGA! Recenzja (trochę zmieniona i krótsza) bierze udział w konkursie znajdującym się o tutaj.
Widzieliście kiedykolwiek książkę "Supersmutna i prawdziwa historia miłosna"?
Polecam!... omijanie szerokim łukiem. Ewentualnie podchodzenie z kijem. Bez baseballa raczej nie wychodźcie z domu, bo ktoś w pociągu czy tramwaju może ją czytać.
Możecie zrobić akcję "na Raskolnikowa" i podp... zajumać komuś siekierę z szopy. W celach konkretnych oczywiście. Oj nie bójcie się! W tym przypadku naprawdę można skrzywdzić książkę. Na różne sposoby. Każdy się nada, byle tylko się jej pozbyć.
Okładka pewnie rzuci Wam się w oczy. Przez biel przechodzą hipnotyzujące, różnokolorowe opary. Tytuł od razu Was ostrzega, że historia będzie smutna.
Z tyłu okładki zostało przypieczętowane, że to dysutopijna wizja przyszłości...
Naprawdę?...
Satyra na najniższym możliwym poziomie ze szczyptą irytowania i nader niskiego poziomu w stylu pisanym. Zwycięzcą tegorocznego konkursu za najgorzej opisaną fabułę i kompletny brak polotu na choćby strzępki klimatu zdobywa (werble proszę…) Shteyngart Gary!
Erotyka, od której robi się niedobrze. Cukierkowe maile pełne zwrotów "mój mały kucyku" i mężczyzna, którego wyższa siła popycha do młodszej ofiary podniecenia na technologię.
Jeśli macie ochotę męczyć się z tym CZYMŚ, to gratuluję odwagi. A jeśli sądzicie, że w połowie zrobi się lepiej, przyzwyczaicie się, coś się odmieni... Też byłam taka naiwna.
Weźcie najgorszą lekturę, albo nie - książkę, którą zaczęliście czytać i nie mogliście jej dokończyć, pomnóżcie ten stan razy największą znaną przez Was liczbę i dorzućcie do tego nerwy jak przed ważnym egzaminem.
Ta książka to kwintesencja tego, co najgorsze. To gasnąca co chwilę zapałka kiedy potrzebujecie ognia. To wybite okno w środku zimy. To brak kawy po pięciu nieprzespanych nocach! Najgorszy twór, jaki powstał! To „książka”, po której człowiek może stwierdzić, że książki nie powinny istnieć!
Zalecam nie tykać.
Przepraszam, dziękuję, do widzenia.
„Zazwyczaj przeprowadzka to początek nowego życia, ale dla rodziny Creedów stała się początkiem ich końca. Mistrz horroru Stephen King zaprasza czytelników na wycieczkę do piekła i z powrotem!
Na świecie istnieją dobre i złe miejsca. Nowy dom rodziny Creedów w Ludlow był niewątpliwie dobrym miejscem - przytulną, przyjazną wiejską przystanią po zgiełku i chaosie Chicago. Cudowne otoczenie Nowej Anglii, łąki, las; idealna siedziba dla młodego lekarza, jego żony, dwójki dzieci i kota. Wspaniała praca, mili sąsiedzi - i droga, po której nieustannie przetaczają się ciężarówki. Droga i miejsce za domem, w lesie, pełne wzniesionych dziecięcymi rękami nagrobków, z napisem na bramie:
CMĘTARZ ZWIEŻĄT (cóż, nie wszystkie dzieci znają dobrze ortografię...).
Ci, którzy nie znają przeszłości, zwykle ją powtarzają... i nie chcą słuchać ostrzeżeń.”
Stephen King. Tyle wystarczy, by zachęcić potencjalnego odbiorcę do dalszego czytania. Chyba nie ma na świecie osoby, która nie słyszałaby o słynnym królu grozy. Człowieku, który zapracował na swoją sławę wydając aż 48 powieści. Całkiem niedawno czytałam artykuł, w którym Stephen King rozmyślał nad tym, jak powinno brzmieć pierwsze zdanie, by zachęcić do dalszego czytania. Myślę, że Waszą uwagę już mam, więc przejdę do rzeczy.
„Cmętarz zwieżąt” to moje pierwsze spotkanie z Kingiem. W tej książce czytelnik poznaje miłą rodzinę Creedów. Louis, lekarz, oraz jego żona Rachel wraz z dwójką dzieci – Ellie i Gage’m oraz kotem Churchem przeprowadzają się do domu stojącego w pobliżu miasteczka Ludlow. Szybko zapoznają się z sąsiadami – starszym mężczyzną o imieniu Jud i jego żoną Normą, która cierpi na artretyzm. Nowi sąsiedzi zostają bardzo ciepło przyjęci przez starych mieszkańców domu naprzeciwko. Jud zaprasza Louis’a na piwo i nawiązuje przyjacielską pogawędkę.
Na początku można odnieść wrażenie, że opisywana historia skazana jest na niepowodzenie w słynnym świecie horroru. Zdaje się być zwykłą obyczajówką, która nie zmrozi krwi w żyłach. Jedną z wielu, które pozostawiają po sobie niedosyt i rozczarowanie. Jednak po chwili czytelnik zdaje sobie sprawę, że coś jest nie tak. Wieczorem, leżąc samotnie w pokoju, czytając dzięki skąpemu naświetleniu lampki, zdaje sobie sprawę, że boi się spojrzeć w ciemną przestrzeń swoich własnych czterech ścian. W tekście kryje się coś niepokojącego. Dlatego gdy Jud ostrzega nowego sąsiada, że droga jest bardzo ruchliwa, a później prowadzi całą rodzinę na osobliwy cmentarz nakreślony pracą dziecięcych rąk, można odczuć wrażenie, że nagromadzona ilość szczegółowych informacji jest początkiem ogromnej tragedii. Każdy przejeżdżający samochód, czy samo wspomnienie o ścieżce prowadzącej na cmentarzysko powoduje gęsią skórkę i niespokojne przeczucie, że lada moment wydarzy się coś złego.
Okazuje się, że w książce Kinga nawet niespodziewany trzask drzwi sprawia, że odbiorca podskakuje ze strachu, choć w jego domu panuje cisza. Gdy w sypialni rodziny Creedów jest ciemno, a bohaterowie zapadają w (prawie) błogi sen, czytelnik ma ochotę pozaświecać wszystkie światła i ukryć się pod kocem. Już po pierwszych stu stronach wiadomo, że królowi należy się szacunek, a rozpoczęta dopiero książka nie będzie ostatnią.
Szala strachu przelewa się w momencie, gdy pierwszego dnia roku akademickiego pewien student, Victor Pascow, zostaje śmiertelnie potrącony przez samochód i trafia w ręce doktora kampusu, czyli właśnie Louis’a. Po tym wydarzeniu pozostaje jedynie strach, histeryczny śmiech, postradanie zmysłów i nieme wołanie o pomoc. Ze świata grozy nie ma ucieczki, a silne szpony wytworzonej przez Kinga bestii trzymają aż do końca, do ostatniej strony.
Trzeba przyznać, że klimat utworzony na kartach tej powieści to istny majstersztyk. Wysoki poziom, klasa, budowane stopniowo napięcie i duszna, parna atmosfera, która wprawia czytelnika w przejęcie powodują, że setki dreszczy rozchodzą się po ciele jak zachłanne mrówki. Książka ożywa i porywa czytelnika synestezją smaków, zapachów i widoków. Kartki przelatują przez palce z szybkością błyskawicy. Chce się wiedzieć co będzie dalej.
Myślę, że „Cmętarz zwieżąt” będzie dobrym początkiem dla tych, którzy Stephena Kinga dopiero zamierzają poznać. Chociaż nie mam porównania z innymi dziełami autora, mogę z czystym sumieniem polecić tę jedną przeczytaną przeze mnie powieść, bo nie zawiodłam się na niej i wiem, że Wy też będziecie z niej zadowoleni.
A teraz trochę chwalenia…
Powyższa recenzja wygrała w konkursie na recenzję tygodnia wydawnictwa Prószyński i S-ka. Znajduje się tutaj do 18 września, kiedy zostanie wybrana kolejna zwycięska praca.
P.S. Na podstawie tej książki powstał film, który zamierzam obejrzeć. Kto wie, może podzielę się z Wami swoimi spostrzeżeniami?... Ale nic nie obiecuję :)