„Przeczytałam książkę – znów jestem wartościowym człowiekiem!” – taki obrazek przewija się co jakiś czas w Internecie przez oczy setek, tysięcy i milionów odbiorców. Z całą pewnością większość z Was go zna. Wspominam o nim, ponieważ pasuje nie tylko do sytuacji – w końcu to moja pierwsza przeczytana książka w tym roku – ale też do uczuć, jakie we mnie wzbudziła owa pozycja książkowa. Niezmiernie się cieszę, że to właśnie ona jako pierwsza wpadła w moje ręce. Ale może zacznę od początku…
„Pacjentka z sali numer 7”. 304 strony. Okładka, cóż, okropna (z całym szacunkiem dla osób, które ją stworzyły). Zdecydowanie za dużo napisów – z przodu, z tyłu, na skrzydełkach po obu stronach książki. Jednym słowem zawarto tu wszystko to, co od razu odrzuca czytelnika. Powszechnie wiadomo, że jeśli okładka nie przyciąga wzroku, nikt po nią nie sięgnie, a jeśli zdarzy się przez przypadek, że ktoś jednak postanowi przez chwilę ją potrzymać, zobaczy malutki druczek, który od góry do dołu krzyczy do czytelnika, by przekonać go każdym miłym słówkiem do kupienia i przeczytania tego, co właśnie trzyma w rękach. Im więcej przekonywania i tekstu z tyłu i z przodu, tym gorsza książka. A jeśli już porównuje się ją do innych wspaniałych dzieł, które – zagadka! – właśnie przed chwilą stały się sławne, to już na pewno literatura nie jest godna naszego wzrokowego zaufania. To oczywiście stereotyp, jednak w jakiś sposób musiał on powstać i wszyscy doskonale wiedzą, jak to się stało. Nie raz na naszej drodze stawała twórczość, przez którą zaczynaliśmy wątpić w to, że wartościowa literatura jeszcze istnieje na tym świecie. I jeśli właśnie w tym momencie, po dobrnięciu do tego momentu moich (mam nadzieję, że nie) równie marnych prób przekonywania wątpicie, przedstawiam Wam książkę, od której oderwanie się jest ludzką niemożliwością.
Baptiste Beaulieu to lekarz z prawdziwym powołaniem i pasją, który wierzy, że na tym świecie istnieje dobro. Postanowił poświęcić swoje życie dla ratowania żyć innych ludzi i pod wpływem nagłego impulsu założył blog, na którym zapisywał historie związane ze szpitalem. Jego strona internetowa stała się tak znana, że wkrótce młody lekarz stał się sławny – w ten sposób powstała też książka. „Pacjentka z sali numer 7” to zbiór konsultacji, lekarskich spotkań z pacjentami, wywiadów, sytuacji i anegdot, które wydarzyły się naprawdę. Baptiste ukazał szpital z każdej strony, tej dobrej i również złej. To co zachwyca, to autentyczność. I nie chodzi mi bynajmniej o to, że każda strona jest opisem czegoś, co wydarzyło się naprawdę, lecz o sposób, w jaki autor opisał każdą pojedynczą historię. To tylko siedem dni i jedna noc, a jednak miałam wrażenie, jakbym przeszłą wraz z tą książką przez całe ludzkie życie. Autentyzm bije, uderza i podbija. Bije prostotą, przełamując każde tabu, przedstawiając życie takim, jakie ono jest, bez żadnego kolorowania i wesołych, pozytywnych odcieni. Uderza w najgłębsze punkty naszego „ja”, każąc przeżywać ludzkie dramaty, miłości i najlepsze chwile życia. Podbija – serce, umysł i duszę. Przenosząc się wraz ze stażystami z sali do sali, poznając ludzi, ich mentalność, choroby, wiedząc, że nikt nie dokona wystarczającego cudu, by uratować wszystkich, śmiałam się i krzywiłam, nieraz martwiłam, ale od książki oderwać się nie mogłam. Zadziwiające, że można przedstawić zwykłe, okrutne i bolesne życie w taki sposób, by okazało się ono inspirujące i piękne. Bez owijania w bawełnę. Bez przekonywania, że wszystko jest piękne i idealne. Ludzie chorują i umierają. Zdrowieją i żyją dalej. Koło życia cały czas się toczy, często zaskakując swoją nieprzewidywalnością. To wszystko zostało przedstawione w sposób doskonały oraz jedyny w swoim rodzaju przez kogoś, kto znalazł się w odpowiednim miejscu i czasie, a rzadko spotyka się lekarzy o tak ogromnej wrażliwości i sercu do każdego z pacjentów,
nawet jeśli czasami mają ochotę skrócić ich o głowę.
„Pacjentka z sali numer 7” to książka, która według mnie spodoba się każdemu pokoleniu (poza dziećmi). Każdy może odnaleźć w niej coś dla siebie, często odkryć historię bardzo podobną do swojej własnej. Po niej niczego się nie docenia ani nie ocenia. Po niej dostrzega się wyłącznie prawdę i samemu można zdecydować, co dalej z nią zrobić. Mogę więc z czystym sumieniem powiedzieć – „przeczytałam książkę –
znów jestem wartościowym człowiekiem!”. Naprawdę wartościowym. Polecam.
I pamiętajcie – wszystko zależy od gustu :)
Kurcze nie myślałam, że jest ona aż tak dobra
OdpowiedzUsuńJa również :) Kupiłam ją, bo była przeceniona, ale wcale tego nie żałuję, wręcz przeciwnie :)
UsuńRzeczywiście, okładka zachwycająca nie jest i chociaż w oczy się rzuca, podejrzewam że tylko na chwilę. Szkoda, bo takie książki się marnują, bo nikt na nie nie trafia.
OdpowiedzUsuńA jednak czasem ktoś trafia i dlatego właśnie świetną rzeczą jest czytanie recenzji :)
UsuńNie słyszałam o tej książce. Zapisuję tytuł i będę go szukać.
OdpowiedzUsuńPolecam :)
UsuńZazwyczaj rzeczy mało reklamowane okazują się bardzo dobre.
Pomimo Twojej recenzji nadal do książki podchodzę z dystansem.
OdpowiedzUsuńNie spodziewałam się aż tak pozytywnej recenzji tej książki.
OdpowiedzUsuńNawet o niej nie słyszałam, a okładka rzeczywiście nie wzbudziłaby mojej ciekawości. Cieszę się, że przedstawiłaś tą recenzję, teraz wiem, że warto po nią sięgnąć :)
OdpowiedzUsuńCzytałam kiedyś recenzję, w której autorka stwierdziła, że książka jest tragiczna przez co jakoś nie miałam ochoty po nią sięgnąć, ale twoja recenzja nakłoniła mnie żebym jednak spróbowała ;)
OdpowiedzUsuń