
Pięć godzin później odczytałam ostatnie słowo na kartce oświetlanej porannym słońcem. Zamknęłam książkę, spojrzałam na opis z tyłu okładki i ciężko westchnęłam. Nie potrafiłam oprzeć się chęci ponownego przeczytania. Chciałam jedynie obrócić książkę w dłoniach, otworzyć ją i udawać, że nic się nie wydarzyło. Moją pierwszą myślą było: chcę przeczytać ją jeszcze raz, a gdy już skończę – ponownie. Tego dnia jeszcze wiele razy powracałam do zaznaczonych w pamięci cytatów, by analizować, śmiać się i przeżywać na nowo stratę.
Ale od początku...
Kiedy zaczynałam czytać debiutancką powieść Johna Greena nie sądziłam, że nie oderwę się od niej nawet na sekundę. „Szukając Alaski” przeczytałam od deski do deski, śmiejąc się, a nawet płacząc. Utwierdziłam się dzięki temu w przekonaniu, że po dzieła Greena naprawdę warto sięgać i nie potrafiłam wyjść z podziwu, że aż tyle działo się na kartach jego pierwszej książki. Zanim sięgnęłam po lekturę niesłusznie założyłam, że będzie ona opowiadać o podróży przez Alaskę. Jakże ogromne było moje zdziwienie, gdy okazało się, iż tytułowa Alaska to nastolatka. I to jak intrygująca! Cała postać głównej bohaterki była owiana tajemnicą. Często próbowałam się domyślać tego, co mogło się wydarzyć w jej życiu, jednak wielokrotnie się myliłam. Tylko raz udało mi się dojrzeć prawdę, o czym wspomnę nieco później. Tak naprawdę cała ta historia miała być o kimś innym. Na początku poznajemy szesnastoletniego Milesa i jego rodziców. Chłopak wyjeżdża z rodzinnego domu, by odszukać swoje Wielkie Być Może. Nastolatek jest nietypowy – nigdy nie miał prawdziwych przyjaciół, a jego hobby to czytanie biografii i zapamiętywanie ostatnich słów znanych ludzi. Już sam talent do przytaczania przedśmiertnych historii wywoływał salwy śmiechu. Nie tylko czytelnika. Jak można się spodziewać, bohater spodobał się także niewielkiej grupce rówieśników, którzy początkowo sprowadzając go na złą stronę, ostatecznie okazali się najlepszym, co mogło spotkać Milesa. Wśród nich odnalazła się nieprzewidywalna Alaska.
I tak zaczęła się ta historia.
Książka dzieli się na dwie części, w których odliczane są dni „PRZED” i „PO”. Już pierwszy domysł okazał się błędnym założeniem. Dopiero na kilka stron przed przełomowym momentem domyśliłam się tego, co miało się stać. Treść wskazywała raczej na banalny przełom w opowieści. Tym większe było zaskoczenie, gdy okazało się, że do banału tej historii daleko. Niestety większość części „PO” nie trafiła w moje gusta. Powodu domyśliłam się błyskawicznie i nie potrafiłam zrozumieć dlaczego inni bohaterowie Greena byli tak ślepi na wydarzenia „PRZED”, by nie domyślić się rzeczy pewnej. A ponieważ ta część mieściła się niemal w połowie książki, całość utraciła nieco na wartości. Na szczęście nawet wtedy czytelnik się nie nudził i z równym zaciekawieniem obserwował dalsze losy Milesa i jego znajomych.
Całość – jak to bywa w książkach Greena – zakończyła się słowami, których nie sposób zapomnieć. John Green postarał się, by niektóre myśli Alaski pozostały tajemnicą również dla odbiorcy, dzięki czemu uczucia towarzyszące zakończeniu mogły okazać się bliskie temu, co czuł Miles. I tak było.
John Green jeszcze raz pokazał, że książki dla młodzieży nie muszą być płytkie, banalne i pozbawione głębokiego przekazu. To pokaz dojrzewania młodych ludzi, którzy dopiero wchodzą w dorosłe życie i muszą borykać się z wieloma sprawami, których nikt poza nimi nie rozwiąże. To obraz przyjaźni, miłości, zaufania, zdrady, lojalności i głęboko przeżywanej straty. Doskonałe studium prywatnej gamy uczuć większości nastolatków. „Szukając Alaski” nie pociesza i nie daje nadziei. Przedstawia bolesną prawdę, która w końcu każdego dotknie. Nie wszystkie pytania kończą się odpowiedzią. Lecz póki starczy sił, ludzie będą ich szukać. Cieszę się, że mogłam przeczytać dzieło Greena. Wiem, że będę do niego wracać.
Jak najbardziej polecam.