


„Powieść „Charlie” została wydana w Stanach Zjednoczonych przez MTV Books pod oryginalnym tytułem „The perks of being a wallflower” i osiągnęła ponadmilionowy nakład. Została sfilmowana przez producentów kultowej sagi „Zmierzch”. Logan Lerman wcielił się w postać Charliego, a Emma Watson, dla której była to pierwsza główna rola po „Harrym Potterze”, zagrała jego przyjaciółkę.”
Wyjątkowo zacznę od opisu na tylnej okładce. Kluczowymi słowami są: ZMIERZCH, EMMA WATSON i HARRY POTTER. Nie przepadam za opisami, które powołują się na „Zmierzch” lub „Harrego Pottera”. Owszem, saga
J.K. Rowling jest arcydziełem, a Stephenie Meyer podbiła świat i zapoczątkowała modę na wampiry i wilkołaki… Ale niestety stało się także tak, że każda książka wychodząca po dwóch powyższych debiutach zachęcała do siebie poprzez porównywanie. I nadal tak się dzieje. Według mnie nie powinno się porównywać książek do pozycji, które podbiły świat. Każda powieść jest jedyna w swoim rodzaju i gra na innych emocjach. Nie można szufladkować historii rodem z sagi czarodziejów czy wampirów. Kiedy tak się dzieje, ludzie zaczynają myśleć – „Jeśli napiszę równie dobrą książkę o wampirach, także podbiję świat i serca czytelników”. Rezultaty są widoczne nawet dzisiaj – w księgarniach setki książek o wampirach i wilkołakach. Każda czeka na górną półkę i żadna na niej nie ląduje. Przesyt. Zwyczajny nadmiar tego samego tematu. Czytelnicy zaczynają masowo poszukiwać CZEGOŚ NOWEGO. A jeśli tego nie ma, to chociaż innego niż to, co modne. Ale to całkiem osobne tematy.
Wrócę zatem do „Charciego”…
Jestem jedną z tych osób, które najpierw obejrzały film, a potem przeczytały książkę. Zwykle staram się tego unikać. Tym razem tak nie było. Film nie przypadł mi do gustu. Pomyślałam jednak, że książka będzie lepsza, bo przecież zwykle tak bywa. Nadal mam mieszane uczucia.
Gdybym zaczęła pisać tę recenzję po pierwszych rozdziałach, z całą pewnością byłaby ona negatywna.
Przez pierwszych 45 stron trzeba po prostu przebrnąć… Może się wydawać, że 45 stron to nie tak dużo. Ale trzeba zauważyć, że całość liczy ich 224. A to już duża różnica. Tym bardziej, że chodzi o całą pierwszą część. (Książka składa się z czterech części, które wieńczy epilog).
Domyślam się, że przetłumaczenie oryginalnego tytułu „The perks of being a wallflower” na polski sprawiało niemałe problemy. Toteż został Charlie – główny bohater. Piętnastolatek, który nie rozumie co to sex.
Jego problemy wynikają z sytuacji, w której się znalazł. Najlepszy przyjaciel, Michael, popełnił samobójstwo,
a ukochana ciotka Helen zginęła w wypadku samochodowym. Chłopak ma wyrzuty sumienia. Uważa, że wszystkie złe rzeczy są spowodowane jego egzystencją. Taki zagubiony, cichy, zamknięty w sobie nastolatek trafia do szkoły średniej, gdzie zaprzyjaźnia się ze starszymi od siebie Sam i Patrickiem. Na pozór spokojna znajomość zaczyna stopniowo zmieniać życie Charliego. Nastolatek wchodzi w świat narkotyków i zakochuje się w Sam, która już na początku daje mu do zrozumienia, że nic z tego nie będzie.
Historia wydaje się ciekawa. Zatem co jest nie tak? No właśnie… Charlie. Jest rozbity emocjonalnie. Jego wybuchy są nieco denerwujące, ponieważ od pierwszych stron, aż do samego końca pierwszej części książki pojawia się zdanie: „Niewiele z tego pamiętam, bo strasznie się rozpłakałem”. Opisywane zachowania przypominają raczej postawę trzyletniego dziecka, niż młodego człowieka, który wchodzi w okres dojrzewania. Gorsza od zachowania jest tylko forma. Historia została napisana w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Adresatem jest czytelnik. Każdy rozdział ma formę krótkiego listu, a przekazywana treść zdaje się podkreślać, że nadawcą może być każdy. To dzięki prostemu zabiegowi zastosowanemu przez autora – Charlie na pierwszej stronie informuje, że zmienił dane osobowe i nie poda adresu, bo nie chce, żebyśmy się domyślili, o kogo chodzi. Niestety, (a może stety?) forma również ma w tym swój cel. Przez większość pierwszej części czyta się niemalże same równoważniki zdań. To ma związek z historią Charliego. Zdania rozwijają się wraz z jego osobistym rozwojem. Trzeba przez to przebrnąć i tyle.
Książka raczej nie wciąga, ale jest ciekawa. Dużym minusem są powtórzenia. Główny bohater kilka razy powtarza kim dana osoba jest, skąd ją zna, co lubi, co robi. Będąc w połowie opowieści miałam ochotę krzyknąć, że ma przestać to powtarzać, bo zdążyłam już to przyjąć do wiadomości. Najzabawniejsze jest to, że książka czyta w myślach i powtórzeń jest coraz mniej. To zupełnie tak, jakby te strony żyły, odczytywały myśli i dostosowywały się do każdego mózgu, który przetwarza informacje. Czułam się tak, jakbym naprawdę czytała czyjeś listy. Ta prosta forma, na początku bardzo uboga i nieskładna, która stopniowo się rozwijała, dała niesamowite efekty. Niezwykle emocjonalnie. Dlatego należy ostrzec osoby, które zamierzają podejść do „Charliego” mając chandrę. Biorąc pod uwagę, że czytelnik, który ma dobry humor może łatwo popaść w (mówiąc kolokwialnie) doła, to takie osoby,
które już doła mają, chyba nie będą chciały go pogłębiać.
Jedno można na pewno powiedzieć – te litery podają odbiorcy łopatę i same zaczynają kopać.
To nie jest komedyjka. Historia tego chłopaka, na pozór prosta i codzienna, niesie ze sobą głębsze znaczenie, które pojawia się w umyśle na długo po zakończeniu lektury. Naprawdę trudno jest przestać myśleć o takiej treści.
Przyznaję, że zdarzyło mi się płakać. I zapewniam, że mało tu treści do śmiechu. Jesteśmy jedynymi osobami,
które poznają życie Charliego. Jego myśli i uczucia. I on chce, żebyśmy czytali. Chce, żebyśmy słuchali. Żebyśmy rozumieli. Zaczynając to czytać, bierzemy na swoje barki pełną odpowiedzialność za niego i za siebie.
Trudno mi było znaleźć odpowiednie słowa, by opisać to, co przeczytałam. Dlatego za recenzję zabrałam się dopiero po kilku tygodniach. Usłyszałam kiedyś, że dobra książka to taka, którą się bardzo trudno czyta. Przy której trzeba się skupić. Taka, która wywołuje emocje. A im gorsze, tym lepsze. Zwykłe książki, czytane wieczorami, po których się nie myśli za dużo i nie ma się o nich żadnego zdania, nic sobą nie wnoszą. Powieść ma wywołać złość, ból, smutek, zdenerwowanie, radość, euforię… Ma rozczarować, albo sprawić, że będzie się żałowało kupna.
Z wielu powodów. Również wtedy, gdy żałuje się przeczytania pewnej pozycji, bo już się ją skończyło czytać,
a chciałoby się więcej.
Więc co mam więcej napisać? Pozostaje mi tylko podsumowanie.
„W gorącej Barcelonie kosmita o matematyczno-logicznym umyśle trafia prosto w realia ludzkiej codzienności. Dla niego zaczyna się wędrówka przez świat nieodgadnionych rytuałów i tajemniczych zachowań. Dla nas - wyborna zabawa przy jednej z najśmieszniejszych książek
Eduardo Mendozy.”
Przykro mi, ale nie zamierzam pozostawić na tej książce suchej nitki. Dlatego - jeśli znajdują się tu jacyś zagorzali fani Eduardo Mendozy, niech lepiej przerwą czytanie...
Chociaż, szczerze mówiąc, coś czuję, że nadal ze mną jesteście.
Panie Mendoza... Naprawdę? Naprawdę skazujesz czytelników na takie historie?
Książka nie była moim wyborem. Można powiedzieć, że trafiła w moje ręce przypadkowo. Różowa okładka razi
i prosi się o choćby jedno zerknięcie. Mężczyzna w... (No właśnie. Co to właściwie jest? Kask? Hełm? Mniejsza o nakrycie głowy. Nie występuje ono w książce). Mężczyzna w... tym czymś nie powinien się tutaj znajdować.
Za to tytuł pasuje idealnie. Powtarza się tak często, że gdyby ktoś mnie obudził w środku nocy, zapewne powiedziałabym dokładnie to samo - BRAK WIADOMOŚCI OD GURBA. Może jedno powtórzenie nie jest tak irytujące... Ale gdy czyta się to samo zdanie w każdym wersie, można się doprowadzić do szewskiej pasji.
Pan Mendoza najwidoczniej zapomniał, że jego opowieść mogą czytać osoby, które nie zamieszkują Barcelony. Więc nie zrozumieją nazw, sarkazmów i nie będą wiedzieć czym są powtarzane równie często "churros". "Wyborna zabawa przy jednej z najśmieszniejszych książek...". Dobre sobie. Jeśli to jest najśmieszniejsza powieść tego autora, to wolę nie wiedzieć jaka jest reszta. Odnoszę wrażenie, że w dzisiejszych czasach trudno jest odróżnić tragedię od śmieszności (w pełnym negatywnym tego słowa znaczeniu).
164 strony. O 164 strony za dużo. Dawno żadna książka mnie tak nie wymęczyła jak "Brak wiadomości od Gurba". Całość dzieli się na 24 rozdziały. 24 dni, która można było zamknąć w 40 stronach. Czcionka jest tak duża, że powyższe zdanie zajmuje po trzy strony. Mało tego. Każda myśl oddzielona jest dokładną godziną, którą każdy człowiek szanujący swój czas od razu pominie.
Założę się, że w pobliskich aptekach większości czytelników skończyły się tabletki uspokajające, bo ta książka ma niebywały talent do DENERWOWANIA.
Główny bohater ma manię powtarzania. Każde jego zachowanie jest niedorzeczne. Najprostsze czynności sprawiają mu problemy. Chociażby list. Pisze go, drze, znów go pisze, drze, znów go pisze, drze, znów go pisze... Pisze go z dokładnymi godzinami, drze go z każdym kolejnym zdaniem i tak przez trzy kolejne strony.
Faktycznie, bardzo zabawne.
Wróćmy do początku. Jak to się w zasadzie zaczyna? A, tak. Dwóch kosmitów ląduje na Ziemi. Jeden wsiada do samochodu i od tamtej pory nie ma z nim kontaktu. Więc zaczynają się poszukiwania, które na dobrą sprawę wcale ich nie przypominają i kończy się tym, że to Gurb znajduje swojego towarzysza, a nie odwrotnie.
Najgorsze, że zaraz po wzajemnym odnalezieniu ich drogi znowu się rozdzielają, przez co odbiorca jest skazany na ponowne odczytywanie "brak wiadomości od Gurba" po każdym rozdziale.
Czytając tę książkę szczerze nie mogłam się doczekać jej końca. Mam potworny nawyk do kończenia każdej rozpoczętej książki.
Ale, żeby nie wyszło, że ta książka jest AŻ TAK straszna, powiem, że bywały momenty, w których się uśmiechałam. Jednak nie były to wybuchy śmiechu. Nawet parskanie. Zwykły uśmiech, pewnie przez przypadek, wynikający z dużego zmęczenia.
Owszem, książka może się komuś podobać. Jeśli ktoś jest wystarczająco wykończony pracą i męczy go bezsenność, a do lektury zabiera się o godzinie 2 w nocy, ta pozycja może się wydać zdumiewająco dobra. Bo pasuje do tej godziny i do tego zmęczenia. Zapewniam.
„Dla Vanessy i Justine Sands miały to być zwyczajne wakacje w miasteczku Winter Harbor. Jednak któregoś dnia, po burzliwej rodzinnej kłótni, Justine udaje się nad urwisko, by poskakać do wody, a nazajutrz fale wyrzucają jej ciało na brzeg. Vanessa przeczuwa, że to coś więcej niż nieszczęśliwy wypadek. Wkrótce następuje seria tragicznych zdarzeń – przerażeni mieszkańcy nadmorskiego miasteczka znajdują na plaży ciała mężczyzn z twarzami zastygłymi w szerokim uśmiechu… Czy to, co odkryje Vanessa, może oznaczać koniec jej wakacyjnej miłości, a nawet życia, jakie dotąd wiodła?”
W czasach, w których na półkach księgarni odnaleźć można w większości wampiry i wilkołaki, postanowiłam oderwać się od przyjętych przez szersze grono odbiorców nowości i spróbować swoich sił w świecie równie fantastycznym, lecz mniej popularnym. I, choć szczerze mówiąc kupiłam książkę bez większego do niej przekonania, jestem w pełni usatysfakcjonowana z dokonanego wyboru.
„Syrena”. Po tytule (błędnie) wywnioskowałam, że cała książka będzie się opierać na historii mitycznych stworzeń, które uwodziły mężczyzn, by następnie wyrzucić ich na brzeg z błogim uśmiechem na twarzy. Książkę można czytać, czytać, czytać i aż do połowy zastanawiać się – gdzie są te wszystkie syreny?. Nie ma ich. A jednak tytuł w pełni trafia w schemat opowieści. Czytelnik cały czas czeka, a gdy dostaje to, czego chciał, jest zadowolony ze swojego oczekiwania.
Na okładce widnieją trzy przymiotniki – „tajemnicza, romantyczna, pełna grozy”. Nie da się lepiej tego opisać. Główna bohaterka od razu wprowadza odbiorcę w swój świat. Nie jest to jedna z wielu opowieści zaczynających się frazą „dawno, dawno temu”, opisem mieszkania, ani rodziny. Akcja rozpoczyna się na samym początku i trwa do samego końca, nie pozwalając się nudzić. Vanessa przedstawia kawałek swojej przeszłości zaczynają od wad.
Krótkiej historii dziecięcego strachu, który na pozór zostaje stłamszony. Następnie przenosi opowieść do czasów współczesnych bohaterom, powodując, iż poczucie lęku stopniowo narasta wraz z biegiem wydarzeń. Z kolejnymi stronami pojawiają się nowe zagadki, które trzeba rozwiązać. Co ciekawe, czytelnikowi może się wydawać, że zna już prawdę, a więc książka jest przewidywalna. Nic bardziej mylnego – zdaje się, że przy tej powieści każdy domysł prędzej czy później legnie w gruzach. Napięcie narasta i nie opada, co sprawia, że nie można oderwać się od lektury.
Co do bohaterów – ich sylwetki są bardzo dobrze nakreślone. Od razu wiadomo, czy się kogoś lubi, czy nie. Wewnętrzne rozterki każdej przedstawianej osoby skłaniają do refleksji i wielokrotnie zmuszają
do upierdliwego upominania bohaterów głosem rozlegającym się w głowie, no, chyba, że ktoś ma manię krzyczenia do książki na głos.
Od "Syreny" nie można się oderwać. Nie polecam czytania jej późnym wieczorem, bo grozi to utratą snu.
Bez wątpienia to jedna z tych powieści, które poznaje się z zapartym tchem w dzień i w nocy.
Całość można ze spokojem przeczytać w jeden dzień.