

chociaż Amazon.com podaje datę 16 września..
Ale trzymajmy się tej bardziej optymistycznej wersji :D
Nikomu nie można ufać.
Znacie to uczucie, gdy wszyscy zachwalają jakąś książkę, a po jej kupnie okazuje się, że kompletnie nie przypadła Wam do gustu? Kiedy okazuje się, że doskonała historia może być tak zła, że nie będziecie chcieli więcej jej widzieć na oczy? W jednej chwili cieszycie się, że nareszcie ją macie, a w drugiej chcielibyście się jej pozbyć…
Nie tym razem.
Cztery fale. Pierwsza – ciemność. Druga – powódź. Następnie czerwona zaraza, a potem Uciszacze… Nieliczni przetrwali. Większość ludzi pochłonął niszczycielski wirus, który doprowadzał do bolesnej śmierci. Cassie nienawidząca swojego imienia – młoda dziewczyna, która w krótkim czasie straciła wszystkich, na których jej zależało. Ben Parish – szkolne bóstwo i Evan… Tropiciel? Myśliwy? Człowiek?
Co jeśli obcy nie wyglądają tak, jak myślimy? Jeśli chodzą wśród nas? Co jeśli żyją w nas? Czy jesteśmy tym, kim myślimy, że jesteśmy? Kto jest człowiekiem, a kto wrogiem? Komu można zaufać? Czwarta fala nauczyła ocalałych, by nikomu nie wierzyć. Każdy mógł być obcym, Uciszaczem – wysłannikiem, którego zadanie polegało na wybiciu wszystkich pozostałych ludzi. Robili to szybko, znienacka, a co najgorsze, po cichu. W tym dzikim zgiełku znalazła się nastoletnia Cassie, przed którą stały wybory bez dobrego wyjścia. Mogła tkwić w bezruchu, wybiegać naprzeciw złu i walczyć lub uciekać. Każda możliwość musiała zakończyć się śmiercią. Ale coś sprawiało, że walczyła. Była jedna rzecz, która popychała ją do przodu, gdy dziewczyna nie miała sił, by iść, ani nawet krzyczeć. Wewnętrzna siła napędowa, która potrafiła niszczyć tak samo boleśnie, jak kolejna fala. Obietnica.
Władze miały pomysł. Jeśli nie można było nikomu ufać, trzeba było wszystkich wybić. Przetrwać miały jedynie dzieci. Przyszłość narodu. Wśród nich znalazł się pięcioletni Sammy, brat głównej bohaterki. Chłopczyk, który zostawił siostrze misia. Dziecko, któremu coś obiecano. Cassie miała po niego wrócić. Znaleźć go i odebrać tym, którzy wymyślili obozy dla osób poniżej piętnastego roku życia. Nie miała pojęcia jak to zrobi, ani gdzie znajdzie młodszego braciszka. Ale musiała tego jakoś dokonać. W tej morderczej próbie odbicia ostatniej osoby, jaka jej została, nagle pojawił się ktoś jeszcze – młody, silny, przystojny bądź co bądź Evan Walker. I tutaj pojawił się największy problem. Czy można mu ufać?
Po drugiej stronie układanki, w miejscu, w którym nikt by się go nie spodziewał, tkwił młody Parish. Chłopak, który według wszystkich był już martwy. Jeden z wielu, których dotknęła trzecia fala. Ale Benjamin nie poddał się i przeżył zarazę. On również coś obiecał swojej siostrze przed laty. Ta sama siła napędowa, dzięki której miała przeżyć Cassie, niszczyła Bena. On nie mógł dotrzymać złożonej obietnicy. Ale mógł złożyć nową, która była możliwa do spełnienia. Mimo braku siły, odpowiedniego przygotowania i zaślepienia, drugi z naszych bohaterów parł do przodu pomimo chłodu i gorąca, bólu, strachu i mrocznych omamów, które go nawiedzały.
„Kiedy przychodzi taka chwila, że musisz przestać uciekać przed przeszłością i stawić czoła temu, z czym nie umiałeś się dotychczas zmierzyć, kiedy twoje życie wisi na cieniutkim włosku – a prędzej czy później taka chwila przychodzi na każdego – jedyne, co możesz zrobić, nie mogąc się podnieść z podłogi i nie chcąc się poddać, to pełznąć przed siebie”.~ 460 str.
Przerażający bal maskowy. Świat, w którym ludzie obawiają się piątej fali. Fala, która ich zalewa, choć tego nie wiedzą. Trzy obietnice i trójka bohaterów. Ich losy nie pozwalały mi się oderwać od książki. Przerażająco prawdziwa opowieść o zwykłych nastolatkach, których nie przerobiono na bohaterów.
Byli tak samo przerażeni i boleśnie zranieni jak my byśmy byli, gdyby przyszło nam stanąć w obliczu takiej sytuacji. Doskonały debiut, który dogłębnie poruszył moje serce. Strony przelatywały przez palce z zawrotną prędkością.
Nie raz byłam zaskoczona i kiedy już myślałam, ze znam rozwiązanie zagadki – wszystko wymykało mi się z rąk. Czułam ciarki na plecach, a przez całe moje ciało przebiegały setki i tysiące dreszczy szepczących wprost do mojego ucha – tak, to najlepsza książka tego roku.
Po jej zakończeniu już wiem, że każda kolejna wyda się po prostu słaba.
Polecam!
6/6
Moje oczekiwania wobec tej książki były ogromne.
I już na samym początku muszę zaznaczyć to jedno konkretne słowo: niestety.
Amanda jest z zawodu pielęgniarką i pomaga dzieciom w stanie krytycznym. Jej mąż – Chris – przechodzi trudny okres w pracy, ponieważ jego firma upada. Życie tych dwojga nie jest kolorowe. Zrządzenie losu lub zwykły pech sprawiają, że młode małżeństwo traci dziecko. Ból po śmierci pierwszego maleństwa jest nie do zniesienia, co odbija się poważnymi konsekwencjami w życiu zawodowym i prywatnym. Zaburzone zostają relacje z całą rodziną. Mąż modli się do Boga, by jego żona wróciła do życia, żona modli się do Boga, by jej mąż poradził sobie w pracy. Pewnego dnia wszystko się zmienia. Amanda wyrusza ze swoją sąsiadką w niesamowitą i piękną podróż do… Jerozolimy.
Okładka tej książki jest piękna. Delikatna, spokojna, przyciągająca wzrok i już na pierwszy rzut oka dająca nadzieję. Po samym tytule można się było spodziewać wielu nawiązań do Boga i modlitwy. Jednak jak na historię, która zapowiadała się naprawdę doskonale, osobiście poczułam rozczarowanie. Dobrze przynajmniej, że nie w całości.
Warto zacząć od tego, że zabrakło tu wstępu i zakończenia. Owszem, jakiś morał w powieści jest i konkretna sprawa została rozwiązana. Jednak czytelnik zostaje wrzucony w „wir” zdarzeń i szybko zdaje sobie sprawę, że opis z okładki go oszukał. Po pierwsze, „wir” wcale nie jest „wirem”. Jeśli mam być szczera, w tej książce nic się nie dzieje. Jest pewna smutna historia, małżeństwo, podróż i powrót. Jest też brak zbyt wielu elementów, które powinny się pojawić. Nie potrafiłam wcielić się w postaci głównych bohaterów. Ba, w żadnej postaci z tej książki nie potrafiłam odnaleźć ukojenia wyobraźni. Zbyt dużo opisów ludzi „z zewnątrz”, zbyt mało o samej Amandzie i Chrisie. Nie otrzymałam konkretnego wyglądu. Charakter został bardzo przerysowany. Ludzie są tak doskonali, że nie widziałam w nich prawdziwości. „Amanda odpowiada na modlitwę nieznajomej i… rozpoczyna niezwykłą podróż”. Dobrze, zgoda. Potrafię przyznać rację, jeśli założyć, że odpowiedź na błagania i pomoc zajmuje kilka stron. A przecież książka liczy ich prawie 300!
Wstęp nie pasuje do reszty książki. Jest jakby doklejony i nie wciąga. Przykro mi to mówić, ale gdy zaczęłam przygodę z tą książką, po pierwszych stronach pomyślałam: „niezła wtopa”. To oczywiście zmieniło się z biegiem czasu – wraz z odejściem od początkowych założeń. Zaraz po powyższym wstępie następuje podróż. O samej podróży dowiadujemy się niewiele. Ot tak – nagle Amanda i jej sąsiadka znajdują się w Jerozolimie. Tu dopiero pojawia się istotna niespodzianka. Otrzymałam kilkustronicowy plan zwiedzania. Bardzo się z tego cieszę, może nawet kiedyś go wykorzystam… Szkoda, że autor nie zechciał opisać samych zabytków. Zajął się głównie ludźmi. Żydami, naciągaczami i biedakami. Cóż, takie okoliczności można nazwać tylko w jeden sposób – niewykorzystanym potencjałem. Przez całą opowieść miałam wrażenie, że twórca nigdy nie widział Jerozolimy. Nawet na fotografiach, o podróży do niej nie wspominając. Z całą pewnością posiadał wiedzę na temat miejsca, ale nieumiejętnie ją wykorzystał.
Każdy rozdział opowiadał historię innej osoby. Dzięki temu miało się wgląd w życie Chrisa i Amandy w tym samym czasie. Myślałam, że to Amanda jest główną bohaterką – takie było założenie. Niestety to Chris został lepiej opisany. Jego działania znacznie bardziej przykuły moją uwagę. Każdy wybór, którego mężczyzna musiał dokonać, był dla mnie tak samo trudny jak dla niego. Czy na pewno wzięłam do ręki odpowiednią książkę?...
Skoro już omówiłam większość wad, przejdę do zalet, żeby nikogo nie zrazić tak doszczętnie. Davis Bunn w sposób niesamowicie delikatny, a zarazem dotkliwy opisał wewnętrzny ból rodziców, którzy stracili dziecko. Nawet jeśli brakowało ogólnego klimatu, sam opis myśli wystarczył, bym przy czytaniu czuła ciepło lub wzbierający smutek. W Jerozolimie natomiast doskonale zostały opisane dzieci i stosunek innych ludzi do tego, co ich otacza. Idealna ściana wierzeń i ideałów – po jednej stronie właściwe wybory, po drugiej raczej dziwne i dające do myślenia. Dla osób, które są wierzące, ta książką na pewno będzie piękna i niczego w niej nie zabraknie. Jeśli ktoś z wiarą ma problemy, powinien uważać przy czytaniu, by przypadkiem nie zrazić się do Boga. Nie dlatego, że jest przedstawiany w złym świetle – wręcz przeciwnie. Tylko nadmiar modlitw i powtarzanie ich na prawie każdej stronie może sprawić, że odbiorca popadnie w monotonię. Ja jednak uważam to za plus, bo takie było założenie tej historii – nadzieja, wiara i miłość. Kolejną zaletą jest fakt, że książkę czyta się niebywale szybko, przyjemnie i bez większych problemów ze zrozumieniem. Historię się pamięta, bo jest bliska sercu. Jeśli ktoś nie lubi przemęczać się wieczorami, a jednocześnie szuka czegoś łatwego i przyjemnego – ta pozycja będzie idealna.
Podsumowując – nie rozumiem do końca ogromnego podziwu dla tej książki. Być może to kwestia rozeznania i porównania z innymi powieściami pertraktującymi o podobnych problemach. Możliwe też, że to zbyt duże wymagania wywołały u mnie takie rozczarowanie. Jedno jest pewne – jeśli w historii, która ma dogłębnie poruszać i zmieniać podejście do życia, zaczynają irytować dwie literówki, to znak, że coś tu jest nie tak. Jednak nie mnie to oceniać, czy książka jest na 100% dobra, czy zła, bo wszyscy doskonale wiedzą, że to rzecz gustu. Tym razem mogę jedynie powiedzieć, że zachęcam do czytanie tej książki osoby, które są bardzo wierzące i szukają lektury na jeden wieczór, a przy tym nie mają dużych wymagań literackich. Kwestię wyboru pozostawiam Wam, drodzy czytelnicy.