Och, Marku Watneyu... Co ty mi zrobiłeś?
Jeśli myślicie, że to kolejna recenzja kierowana medialnym szumem, muszę Was zawieść. Nie miałam zamiaru iść na ten film do kina. Ba, nie miałam zamiaru go w ogóle oglądać. Kiedykolwiek. Nie chciałam też sięgać po książkę, bo opis w ogóle mnie nie zachęcił... Człowiek pozostawiony na Marsie. Jak można przez prawie 400 stron pisać o kimś, kto został sam na Marsie? No... No jak? Jeśli chcecie zapytać co sprawiło, że jednak sięgnęłam po tę książkę - muszę odpowiedzieć szczerze. Nie wiem.
Kiedy burza piaskowa nawiedza Czerwoną Planetę, załoga Hermesa musi wracać na Ziemnię. Nikt się nie spodziewał, że wyprawa będzie tak krótka. Na domiar złego jeden z astronautów, Mark Watney, zostaje ciężko ranny i załoga podejmuje trudną decyzję pozostawienia go na Marsie. Jak się okazuje po pewnym czasie, kapitan wyprawy popełniła straszliwy błąd. Mężczyzna przeżył i z przerażeniem odkrył, że został sam na nieznanej planecie, z minimalnymi racjami żywnościowymi i resztką wody. Hej - jakbyście się czuli samotni w obcym świecie pozbawionym innych ludzi i roślinności? Bez żadnej możliwości kontaktu z Waszą planetą? Bo Mark Watney się nie załamał. Postanowił walczyć i skopać planecie cztery litery. O ile planety mają cztery litery.
Wiecie, naprawdę rzadko się zdarza, żebym dosłownie parskała śmiechem do książki. I nieczęsto się też zdarza, żebym biegała korytarzami ze znajomymi żaląc im się, że wydarzyło się właśnie coś potwornego. Ta książka była emocjonalną karuzelą. Kiedy działo się coś wspaniałego, dosłownie unosiłam pięść w geście zwycięstwa. A kiedy wszystko szło nie tak, załamywałam ręce razem z bohaterami. To od tej książki zależało czy miałam dobry, czy zły humor. Ogromny dystans Marka Watneya do siebie sprawił, że całość czytało się niebywale dobrze. Wręcz tak dobrze, że celowo zmuszałam się do odkładania lektury, bo nie chciałam jej za szybko kończyć! A jednak można pisać o człowieku na Marsie przez prawie 400 stron!
Wiem, wiem. Nie może być zbyt kolorowo. Przyznaję bez bicia, że na sto stron przed końcem pojawiło się 20 nudnawych stronic. Ale 20 stron na 382 całości to naprawdę niewiele. Według mnie to było 2,5 centymetra czystej zabawy na wysokim poziomie. Przy tej książce nie marnuje się swojego życia. Zdecydowany faworyt. Już dawno nie czytałam tak wspaniałej książki jak ta i z całą pewnością będę do niej wracać.
Krótko, zwięźle i na temat. Polecam.